CZĘŚĆ V - Ucieczka
1. Droga przez Niemcy północno - zachodnie
Uzbrojeni konwojenci odprowadzali nas do pracy codziennie rano, przekazywali nadzór gospodarzom i po skończonej pracy odbierali nas wieczór. Na krótko przed pojawieniem się wahmana opuściłem fermę, udałem się na umówione spotkanie z Jankiem Kaźmierczakiem, zbierając po drodze zadekowaną od kilku dni pod krzakami żywność. Do drogi mieliśmy przygotowane: z Francji 2 czekolady, konserwę mięsną, kilkadziesiąt biskwitów, a z Polski około 30 dkg boczku. Za wsią wspięliśmy się na niezbyt wysoki, zakrzewiony pagórek, na którym rozłożyłem swój wojskowy płaszcz, a na nim cały nasz prowiant celem odpowiedniego spakowania do chlebaka. Zbliżał się wieczór robiło sie szaro do tego stopnia, że nie zauważyliśmy siedzacego nie więcej jak 3 metry od nas cywila z lagą w ręce, najprawdopodobniej obserwatora przeciwlotniczego. Dopiero kiedy lekko się poruszył, jakby chciał zsunąć się ku nam, spostrzegliśmy go. porwałem szybko płaszcz razem z jego zawartością i jednym susem odskoczyliśmy w głąb lasu. On albo się nas wystraszył, albo zupełnie zgłupiał, czy może wziął nas za spadochroniarzy angielskich, nie rzekł ani jednego słowa, ani też nie wszczął alarmu. Oddaliwszy się nieco spakowaliśmy żywność, a ja ubrałem na siebie płaszcz. Zgodnie z wcześniej opracowanym planem, dla zmylenia pościgu, nie skierowaliśmy się najkrótsza drogą na zachód na Belgię, lecz poszlismy na północny zachód kierując się na miasto Nordhorn, tak aby granicę holenderską przekroczyć pod klinem niemieckim wrzynającym się w Holandię.Około godziny 20-tej doleciało do naszych uszu szczekanie psów oraz odgłosy pościgu. Na nasze szczęście w pobliżu była szkółka leśna, ogrodzona siatką, którą przeskoczyliśmy i przeczekaliśmy w niej około dwie godziny. Kiedy pościk przeszedł z dala od nas i zapanował spokój, ruszyliśmy dalej na przełaj w obranym kierunku. Przewodnikiem naszym był wielki wóz i gwiazda polarna, którymi najczęściej kierowaliśmy sie przy pogodnym niebie, przyjmując "na oko" poprawkę na zachód oraz ten francuski kompas, mający jednak te wadę, że nie był nafosforyzowany. Aby nim sprawdzić kierunek kładłem się pod płaszczem na ziemi i zapalałem zapałkę. Lampki elektrycznej niestety nie mieliśmy. Przed świtem zbliżyliśmy się do jakiejś niemieckiej wioski, przed którą na łące pasły się krowy. Do manierki, którą mieliśmy ze sobą Janek nadoił mleka, jemu znacznie lepiej szło niż mnie, a ja tymczasem trzymałem krowę za rogi. Popiliśmy do syta i napełniliśmy jeszcze manierkę na dalszą drogę. Uszliśmy jeszcze pare kroków, ciągle na przełaj, a ponieważ teren nie był dla nas korzystny, zmuszeni byliśmy ulokować sie na dzień pod rzadkimi krzaczkami w wyschniętym rowie odwadniającym obok nasypu kolejowego. Niestety lepszego schronienia w pobliżu nie było, a dzień zaczął się na dobre. Był to koszmarny dla nas dzień, wkrótce zjawiła się ekipa kolejarzy niemieckich do naprawy toru. Momentami dzieliło nas od nich nie więcej jak dwadzieścia metrów, w każdej chwili groziło nam odkrycie, bo nie dość, że mieliśmy ich na nasypie przed sobą, to jeszcze schodzili do naszego rowu załatwiać potrzeby fizjologiczne. Odetchnęliśmy dopiro wieczór, gdy skończyli pracę. Nastepna noc to dalszy marsz na przełaj, częściowo wzdłuż jakiegoś kanału sądząc z naszej mapy powinien to być "Emskanal". Poniżej jego prawego wału stał barak, a obok niego kręcili się żołnierze niemieccy. Po wyczerpującym marszu weszliśmy około godziny 4-tej nad ranem do miasta przygranicznego Nordhorn. Słowem trafiliśmy bezbłędnie na z góry obrany cel. Miasto było jeszcze pogrążone we śnie, dla uniknięcia hałasu zdjęliśmy buty i kierując sie drogowskazem wypadło nam pokonać dość długą ulicę, aby wyjść poza obręb miasta i zbliżyć się do szosy prowadzącej ku granicu holenderskiej. Ciszę przerwały wyraźne ciężkie kroki dochodzące z bocznej ulicy znajdującej się przed nami. Przylgnęliśmy do bramy najbliższej kamienicy nadsłuchując co będzie dalej. Z ulicy tej za moment wyszedł będący na służbie żandarm, przystanął na naszej ulicy, porozglądał się na wszystkie strony i na nasze szczęście pomaszerował wolnym krokiem w prawo tj. w kierunku w którym i nam wypadało dalej maszerować. Obawiając się spotkania z kimś kto mógłby nadejść z tyłu chcąc niechcąc z zaparty oddechem, ryzykując wiele, posuwaliśmy się kocimi krokami w odległości kilkudziesięciu kroków za plecami w/w żandarma, patrolującego miasto, tuląc się co chwilę do murów domów za każdym jego podejrzanym ruchem. W maksymalnym napięciu nerwów, spoceni od strachu doszliśmy za nim do końca tej ulicy, jak się okazało wylotowej z miasta. Żandarm na końcu skręcił w lewo, a nam wypadało pójść na prawo, ku znajdującej się gdzieś, może nie daleko, a być może jeszcze kilka kilometrów odległej wyśnionej granicy holenderskiej. W każdym razie droga na której się znaleźliśmy napewno prowadziła do Holandii, lecz z uwagi na zbliżający się świt i zachowanie warunków bezpieczeństwa, oddaliliśmy się od niej na kilkaset metrów w prawo w pola, by szukać schronienia na przetrwanie dnia. Granicę postanowiliśmy sforsować dopiero w następną noc. Na nasze zmartwienie terem w którym znaleźliśmy się był płaski, odkryty, osłonięty mgłą i tylko parę pojedynczych krzaków mieliśmy w zasięgu naszego wzroku. A ponieważ z niedalekiej odległości dochodziły już odgłosy budzacej się zagrody chłopskiej, trzeba był jak najszybciej coś postanowić i gdzieś się ukryć tym bardziej, że lada moment mgła mogła ustąpić i bylibyśmy z dala widoczni. Nie zwlekając z pomocą noża, zdjęliśmy darń obok najbliższego krzaka, wygrzebaliśmy rękami wnękę do pozycji leżącej dla 2 osób, świeżą ziemię odrzuciliśmy nieco dalej, ułożyliśmy się na plecach, przykryliśmy się płaszczami,a na nie położyliśmy darń, tak że tylko nosy i usta i oczy nie były zamaskowane. Na pobliskiej szosie z Nordhorn do Holandii ruszyły samochody, a z niewidocznego zabudowania dochodziły całkiem wyraźne głosy. Było to 6 października 1942-go roku, zapowiadał się pogodny dzień. Kiedy słońce zaczęło już dobrze przygrzewać i mgła całkiem ustąpiła z oddali doszły do naszych uszu pojedyncze strzały i szczekanie psa. Z upływam czasu coraz bardziej zbliżały się do na aż nagle z pojedynczych krzaków wysunął się myśliwy, z wyglądu żołnierz niemiecki, a przed nim wilczur, pędzacy wprost w naszym kierunku. Byłem pewny, że to już koniec naszej ucieczki i że za moment pies wygrzebie nas z pod darni. Jedyny ratunek widziałem w Bogu i Matce Najświętszej, której polecałem nasz los. Jakież było moje zdziwienie kiedy w momencie gdy pies był już o kilka metrów od nas, myśliwy krzyknął na niego wzywając go do powrotu. Pies posłusznie stanął, ale widać było, że nie ma ochoty zrezygnować z tego co wywęszył, lecz na powtórny rozkaz swego pana zawrócił i obaj poszli w kierunku szosy. Po oddaleniu się niebezpieczeństwa i odzyskaniu mowy zapytałem mego towarzysza niedoli jak przezyłeś tę niesamowitą scenę odparł "w życiu tak się nie modliłem jak pod tymi darniami". Ale nie był to koniec naszych nerwowych przeżyć w tym ostatnim dniu pobytu na ziemi niemieckiej. Parę godzin później gromadka małych dzieci urządziła sobie plac zabaw w pobliżu naszej wnęki i trwało to z małą przerwą do wieczora. I tu Opatrzność czuwała nad nami. Dopiero kiedy już całkiem ściemniało i ustał ruch w pobliskim zabudowaniu zrzuciliśmy z siebie darń i próbowaliśmy usiąść. Nie przyszło nam to łatwo. Po dwunastogodzinnym leżeniu bez ruchu na plecach, na wilgotnej ziemi kazde poruszenie zdrętwiałymi członkami sprawiało niesamowity ból. Nagrodą za nasze cierpienie był angielski nalot na Nordhorn, który kilka godzin później podziwialiśmy. Kiedy alarm został odwołany i ruch w okolicy ucichł zupełnie, a mogło to być około godziny22-ej, pozywiliśmy się i ruszyliśmy nieco ku północy, aby jeszcze dalej odbić od szosy. Nie mieliśmy pojecia jak daleko do tej upragnionej Holandii, boz naszego niedokładnego kawałka mapy nie mogliśmy tego wyczytać. Uszliśmy może 100 metrów i spotkaliśmy gęsty, młody zagajnik, który mógł być dla nas na miniony dzień na pewno wygodniejszym i bezpieczniejszym schronieniem, niż ta dziura z ziemi. Niestety poranna mgła nie pozwoliła nam go przed świtem dostrzec. Ale nieco dalej, na małej polance radosna niespodzianka - tyczka drewniana a na niej wiecheć słomy a kilka- dziesiąt metrów dalej druga taka sama. Z radości uścisnąłem Janka, nierozumiejącego co mi się stało. Janku to znak, że jesteśmy w pasie granicznym i za chwilę powinniśmy yć już na granicy holenderskiej. Ja ten sposób znakowania znałem z Polski, ponieważ kilka razy spędzałem wakacje nad granicą litewską i tam po raz pierwszy zetknąłem się z takimi znakami ostrzegawczymi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz