Z Węgier wyjechałem 12.o8 1940 roku, transport przejechał austriacką granicę, wysadzono wszystkich w miejscowości Kaisersteinbruch i rychło okazało się co wartają niemieckie gwarancje. Oddzielono oficerów, podchorążych i cenzusowców i skierowano nas do Stalagu XVIIA w tejże miejscowości, natomiast resztę wojska wysłano do Polski. Następnym moim obozem, lecz też nie na długo, był Oflag VIIA w Murnanu spędziłem tu okres od 4 do 27.09.1940r., a stąd wraz z innymi podchorążymi i cenzusowcami przewieziono nas do północno- zachodnich Niemiec w krainę torfowisk w Emslandzie. W Stalagu VIB w podobozie Fullen przywitał nas Feldwebel - sierżant nazwiskiem Zeller, atletycznej budowy prawie 2 metrowy Ubermensch następującymi słowami " Prędzej w tych torfach pomarańcze wyrosną niż wy stąd wyjdziecie - tu zgnijecie". Od switu do nocy za chochlę zupy z brukwi lub śmierdzącego dorsza trzeba było kopać odwadniające rowy. Po kilku miesiącach, na krótko przed napaścią Niemiec na ZSRR przerzucono nas kilka kilometrów dalej do sąsiedniego podobozu w Wasuwe. Obóz w Fullen zapełniono wkrótce jeńcami radzieckimi. Tyfus przerzedzał ich szeregi, codziennie obok naszego obozu przejeżdżała wąskotorowa kolejka, wywożąca na platformach po kilkadziesiąt trupów. W Wesuwe wyrokiem niemieckiego sądu wojennego skazany zostałem na 10 tygodni aresztu ścisłego, tj.o kromce chleba i wodzie, a co trzeci dzień chochla wodnistej zupy. Skazany zostałem za podrabianie dokumentów niemieckich i odmowę pracy. Odsiadkę ukończyłem w następnym podobozie tego samego Stalagu VIB w Oberlangen. Do macierzystego obozu Stalag VIB w Versen przeszliśmy w sierpniu 1941roku i tutaj zacząłem poważnie przygotowywać się do ucieczki. Marzeniem moim było za wszelka cenę przedostać się do Polskiej Armii w Wielkiej Brytanii. Ponieważ fizyczną niemożliwością było przeprawienie się do Anglii najkrótsza drogą czyli morską, dlatego też cała moja uwaga i moje plany skierowane były na przedostanie się drogą lądową przez Holandię - Belgię - Francję okupowaną, do Francji wolnej, a stamtąd chciałem szukać drogi do Anglii. Zacząłem uczyć się języka francuskiego. Niemieckiego, uczyłem się w gimnazjum i nieco podciągnąłem się w nim podczas pobytu w obozach. Od rodziny z kraju dowiedziałem się, że mój kolega z Bieżanowa, zawodowy podporucznik 20 PP Jan Bieżanowski od czasu kapitulacji Francji znajduje się w Grenoble. Na moją prośbę przesłano mi jego adres. Napisałem do niego dając mu do zrozumienia, że zamierzam uciekać z obozu i poprosiłem go o przysłanie wycinka mapy zachodnich Niemiec, oraz kompasu. Z pomocą kolegi jeńca, pracującego jako pomoc na niemieckiej poczcie obozowej, list szczęsliwie przebrnął przez cenzurę i dotarł do adresata. Wiosną 1942 roku otrzymałem potwierdzenie odbioru listu, a w nim zapewnienie, że prośba moja zostanie załatwiona przez pośredniczkę, obywatelkę francuską Panią Germaine Huard z Chateaubriant. O wysyłce "trefnej" przesyłki obiecał wcześniej zawiadomić. Dla przetarcia drogi ,w/w Pani przysłała mi wcześniej o ile pamiętam 2 paczki żywnościowe. W międzyczasie w drodze wymiany za żywność, jeden z kolegów pracujących w niemieckim magazynie, postarał mi się o cywilny granatowy roboczy kombinezon, u drugiego bodajże piłkarza ŁKS-u podchorążego pracującego w warsztacie szewskim zamówiłem używane wprawdzie, lecz w dobrym stanie skórzane trzewiki oraz brezentowy chlebak nieco większych rozmiarów od normalnego. Muszę przyznać, że uszył go fachowo. Chcąc zorganizować na drogę nieco obiegowych marek niemieckich - Reichsmarek zacząłem malować pastelami niemieckim żołdakom portrety ich małżonek. Papier i pastele musieli dostarczyć sami, jak również fotografie z których robiłem powiększenia, a następnie malowałem. Zapłatę przyjmowałem częściowo w chlebie, a częściowo w największej tajemnicy w Reichsmarkach. Posiadanie tych marek było surowo zabronione, a żołnierza niemieckiego któremu udowodniono by tego rodzaju transakcję czekała wysoka kara.
Wreszcie w lecie 1942 roku otrzymałem od kolegi ppor Janka Bieżanowskiego z Grenoble wiadomość, że paczka na którą czekam wychodzi z Chateaubriant. Teraz trzeba było coś wykombinować aby przechytrzyć szwabów i przejąć ją z pominięciem cenzury. Paczki oraz listy trafiały do biura pocztowego znajdującego się za drutami obozowymi w niemieckim baraku, tam były sortowane na poszczególne narodowości. W obozie oprócz Polaków byli Belgowie, Francuzi i Jugosłowianie.Kierownictwo biura sprawowali oficerowie niemieccy, do pomocy mieli kilku podoficerów swoich, oraz po kilku jeńców z każdej narodowości. Przed wieczorem paczki oraz listy dowożone były raz na kilka dni do jednego z baraków wewnątrz obozu, pod czujnym okiem niemieckich wartowników.Każdą paczkę w obecności adresta otwierał cenzor i dokładnie badał jej zawartość, zaglądając nawet do środka pieczywa, puszek konserwowych itp.
Zaufanym kolegą zatrudnionym na wspomnianej poczcie poza drutami, który byłby zdolny przemycić interesującą mnie paczkę z pominięciem ewidencji i cenzury był moim zdaniem, uchodzący wówczas za marynarza, znajacy dobrze język niemiecki, pochodzacy z Obornik Wielkopolskich koło Poznania kolega Jan Królczyk. Wspaniały człowiek, odważny, uczynny, koleżeński, nieco starszy ode mnie, z którym jak się to mówi "możba było konie kraść". Cała moja nadzieja w Janku, wtajemniczyłem go prosząc aby postarał się wykraść Niemcom mającą nadejść paczkę i dostarczył ją z pominięciem wszelkiej kontroli. Zadania tego podjął się bez wahania Jan Królczyk, przez kilka tygodni śledził dzień w dzień nadchodzące przesyłki z Francji. Grupa jeńców Polaków składajaca się z kilku osób, wyprowadzana była codziennie rano przez wachmanów poza ogrodzenie do pomocy na poczcie obozowej, a wracała pod wieczór pod takim samym konwojem. Codziennie czatowałem, z biciem serca na powracajacych, aż pewnego pogodnego dnia mój Janek, maszerujący w środku grupy w dość obszernym płaszczu mrugnięciem oka dał mi znak z czego wywnioskowałem, że ma jakieś wiadomości. Po przejściu do baraku w którym mieszkaliśmy, podszedł dyskretnie do mojej pryczy i z pod płaszcza odpiął wcale nie małą paczkę żywnościową. Po rozpakowaniu znalazłem w maleńkim chlebie, mały kompas średnicy około 35mm oraz w niewielkiej fiolce szklanej zawiniety w rulonik wąski wycinek mapy, pochodzacy prawdopodobnie z jakiegoś atlasu szkolnego, obejmujący teren wzdłuż granicy Niemiec. Nie była to mapa dokładna, ale pozwalała mi z grubsza zorientować się w położeniu naszego obozu w stosunku do sąsiadującej z Niemcami Holandią. Z miejsca wysłałem podziękowanie koledze do grenoble jak i pani Germaine Huard do Chateaubriant za odebraną i nieuszkodzoną paczkę. Dwie czekolady, konserwę i trochę biskwitów odłożyłem jako żelazną porcję na przyszłą ucieczkę. Kolega z pod Rzeszowa z którym planowałem ucieczkę po kilku tygodniach przeniesiony został wraz z dużą grupą do innego obozu, więc zacząłem się rozglądać za kimś, uznając, że najlepiej uciekać we dwójkę. Wiedziałem, że kapralowi Janowi Kaźmierczakowi z zawodu nauczycielowi pochodzącemu z podstolic pow. Środa, marzyła się też ucieczka. Zaproponowałem mu, wyraził zgodę, więc zaczęliśmy obmyslać kiedy i w jaki sposób wyrwać się z obozu, byliśmy wtedy jeszcze w obozie VIB - Versen.
W lipcu 1942 roku, a było to 22 lipca o ile mnie pamięć nie zawodzi, wszystkich nas Polaków przetransportowano do obozu VI C w Bathron, położonego nieco bliżej granicy holenderskiej na północ od miejscowości Nordhorn. Długo tam miejsca nie zagrzałem. Los przyszedł nam z pomocą. W pierwszych dniach miesiąca września niemiecka komenda obozu sporządziła listę polskich jeńców do oddelegowania na czas wykopków na komenderówki rolne czyli tak zwane Arbeitskommanda. Podchorążych jednak nie chcieli brać ponieważ ci najczęściej uciekali. I tym razem dzięki pomocy kolegi zatrudnionego jako pomoc w biurze niemieckiej komendy dopisany zostałem razem z pchor. Janem Kaźmierczakiem na listę do wyjazdu na Arbeitskommando leżącego na południe Lingen. Odległość do granicy holenderskiej znacznie sie zwiększyła. Mieliśmy uzupełnić znajdującą się tam od żniw grupę polskich jeńców i po ukończeniu robót polnych mieliśmy znowu powrócić do macierzystego obozu VI C w Bathorn. W przddzień wyjazdu, będąc pewnym, że tu już więcej nie wrócę, pożegnałem drogiego mi Jana Królczyka, któremu tak wiele miałem do zawdzieczenia. Podsunął mi coś, co miało być jego pamietnikiem i poprosił abym mu się wpisał. Sam nie wiem jak mi to przyszło, bo nigdy rymów nie układałem ani też zdolnosci w tym kierunku nie miałem, ale jestem jednego pewny, że z serca i wdzięczności dla niego, siedząc obok niego na ziemi przed barakiem te oto słowa, które do dziś pamiętam jemu wpisałem :
Marynarze, kochani dziarscy marynarze
Nad Polskim morzem trzymaliście straże
W Gdyni, na Helu, tam u Polski bram
Biały Orzeł na masztach dumnie wiewał Wam
Dziś Kraj nasz próbę powtórną przechodzi
Jęczy w niewoliwe krwi synów brodzi
Wy zaś w germańskiej trzymani niewoli
Czekacie końca tej przeklętej doli
Lecz chwila już bliska i znów staniecie
Na służbie Ojczyzny
By pomścić krew przelaną i zadane blizny.
5.09.1942 roku zarządzono zbiórkę wyjeżdżdających "komand". Zauważyłem, że przed bramą dokładnie rewidują poprzednią grupę, jadącą zresztą w innym kierunku. Oprócz bagażu przeprowadzano także rewizję osobistą. Ponieważ miałem w chlebaku granatowy kombinezon, aby uniknąć wpadki, pod pretekstem iż czegoś zapomniałem zabrać, szybko wycofałem się z kolumny skoczyłem na moment do baraku i z żalem rozstałem się z tym kombinezonem, chowając go do skrytki w ścianie baraku. Mapę i kompas przemyciłem w bucie. Chwilę po przyjeździe na komenderówkę Leschode, przy udziale plutonu wartowniczego i oczekujących "Bauerów" odbył się "targ na żywy towar". Wcześniej zdążyli nas poinformować pracujący tu od dłuższego czasu jeńcy polscy co to są za ludzie ci miejscowi gospodarze, do których mamy być pzrydzieleni. Największy według nich drań to był Sudhof Bining - Ortsbauerfuhrer odpowiednik polskiego sołtysa. Polakożerca o atletycznej budowie, potężnego wzrostu, chełpiący się przynależnością do pierwszej pięćsetki hitlerowców. We wsi miał największe gospodarstwo, zatrudniał u siebie od 1939 roku jeńca Polaka, który podpisał zgodę na tak zwanego "cywila". Ponadto z jeńców odkomenderowanych okresowo ze Stalagu ma u siebie zawsze dwóch Polaków. Pozwala sobie na bicie jeńców oraz groźby pistoletem, dlatego też polacy boją się u niego pracować, a przed kilku dniami zbiegł od niego zatrudniony podoficer. Na miejsce zbiega ktoś z nas musi pójść. Tenże wysokopartyjny Bauer trząsł całą komenderówką, a także załogą Wermachtu pilnującego obóz. Na samym wstępie zażądał aby ktoś z nas zgłosił się do niego na ochotnika. Chcąc uchronić innych od tego łobuza będąc zdecydowanym na ucieczkę, zgłosiłem się dobrowolnie, co z ulgą zostało przyjęte przez pozostałych jeńców. Zadowolony szkop zapytał o mój zawód, a ja nie namyślając się palnąłem - zawodowy bokser. Pokiwał głową, co pomyslał nie wiem, lecz stwierdzić muszę, że przez cały miesiąc pracy u niego z respektem odnosił sie do mnie, natomiast szykanował kaprala, który już od paru tygodni u niego pracował. Mój towarzysz do zaplanowanej ucieczki podchorąży Jan Kaźmierczak dostał sie do parcy w mleczarni, gdzie miał dobre warunki żywieniowe, co też było powodem, że zaczął się wahać czy uciekać. W końcu mi się udało go przekonać i ustaliliśmy termin ucieczki na niedzielę 4.10.1942 roku. Po raz ostatni wysłałem list do rodziny w którym oględnie zawiadomiłem, że zmieniam obóz tak, że w dniu moich imienin /28.10.42/ będę w obozie Janka Bieżanowskiego /Grenoble/.
Wielki szacunek dla autora. Takie wspomnienia są gotowymi scenariuszami filmowymi. Dlaczego nie powstają tego typu filmy? Może nowy minister kultury się tym zainteresuje, może doinwestuje?
OdpowiedzUsuń52 year-old Structural Analysis Engineer Dolph Newhouse, hailing from Woodstock enjoys watching movies like Pericles on 31st Street and Gardening. Took a trip to Longobards in Italy. Places of the Power (- A.D.) and drives a Mercedes-Benz 540K Special Roadster. myslalem o tym
OdpowiedzUsuńlista adwokatow w rzeszowie
OdpowiedzUsuń