25.01.2013

3.Droga przez Belgię

Pamiętając życzliwy stosunek do nas księży holenderskich i w konsekwencji nieocenioną pomoc, od chwili wejścia na teren Belgii wypatrywaliśmy wież kościelnych wierząc że i tu księża nam pomogą. Był to 18 październik 1942 roku, drugi nasz dzień marszu po cywilnemu. Przed pierwszym zauważonym kościołem w Turnhout przeczekalismy aż skończy sie poranna Msza św. a kiedy kościół się opróżnił, weszliśmy do srodka i do księdza, który był już ubrany do wyjścia, zwróciliśmy się z prośbą o pomoc w przebyciu dalszej drogi w kierunku Francji, zorientowawszy go uprzednio kim jesteśmy i jaki jest cel naszej wędrówki. Stanowczo odmówił naszej prośbie, twierdząc, że jest pod obserwacją i że dnia poprzedniego były na szeroką skalę zakrojone, aresztowania w okolicy. Czyż można było mu się dziwić w tej sytuacji, przecież mógł równie dobrze wziąc nas za prowokatorów podstawionych przez wywiad niemiecki. Przeszliśmy miasto i na drugim jego obrzeżu zauważyliśmy drugi kościół, a obok plebanię i przed nią siedzącego księdza. Także i jemu powtórzyliśmy naszą prośbę, prosząc na wstępie o szklankę wody ponieważ po wyczerpującym marszu mieliśmy obaj straszne pragnienie. Przystojny starszy ksiądz,
gdy się wygadałem że jestem z Krakowa, który on przed wojną znał bardzo dobrze, wyegzaminował mnie ze znajomości miasta i jego pomników. Ponieważ egzamin ten wypadł bezbłędnie upewniło go to, że nie jesteśmy szpiclami niemieckimi, współczuł nam, ale mimo to odmówił podania nawet szklanki wody, pokazując ręką iż grozi mu to powieszeniem. Nie okazaliśmy naszego oburzenia,rozumiejąc pod jak wielkim żyli strachem przed okupantem. Tłumaczyliśmy sobie także tym że mógł nie ufać obserwującej nas z paru kroków kobiecie, być może nawet jego gospodyni. Mocno jednak zdenerwowani niepowodzeniami nie prosiliśmy już nikogo przez cały dzień o żadną pomoc, a pragnienie ugasiliśmy dopiero wieczorem, zakradłwszy się do napotkanych oszklonych inspektów, pełnych pomidorów. Tam też spędziliśmy noc, a rankiem skoro świt ruszyliśmy z kilkoma pomidorami w kieszeni w stronę Brukseli. Mając już kilkadziesiąt kilometrów marszu pieszego od granicy holenderskiej, doszlismy do wniosku, że najkorzystniej byłoby wjechać koleją do Brukseli i w ten sposób zyskać na czasie , nie błądząc po wielkim mieście. Sądząc iż tu w środku Belgi ludzie nie będa tak wystraszeni jak w Turnhout zdecydowaliśmy  się jeszcze raz wstąpić do przydrożnego kościoła w małej miejscowości przed Mechlin. W pustym kościele, bo było to już w godzinach przedpołudniowych, zastaliśmy młodego księdza, który choć sam pewnie wiele nie miał, dał nam pieniądze na wykupienie 2 biletów do Brukseli. Zaoferowanych mu w zamian marek niemieckich nie przyjął. Do Brukseli dojechaliśmy szybko i szczęsliwie, za drogowskazami przeszliśmy miasto, a potem posługując się holenderską mapą udaliśmy się w kierunku Mons. Na noc zatrzymaliśmy się w jakiejś opuszczonej chatce, stojącej w zupełnie odludnym miejscu, w której zastaliśmy dwoje młodych nędznie ubranych ludzi, którzy podobnie jak my skorzystali chwilowo z dachu nad głową. W trzecim dniu pobytu na ziemi belgijskiej zbliżyliśmy się znacznie do granicy francuskiej, poświęcając wiele czasu na obserwację terenu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz