Było to 20 lub 21.10.1942 roku kiedy nocą przekraczaliśmy trzecią granicę tym razem belgijsko - francuską na wysokości belgijskiej miejscowości Mons, a francuskiego miasta Maubeuge. Pomocą w przekroczeniu granicy była nam po pogodnym dniu wielka ulewa. Na samej granicy strasznych boleści żołądka dostał mój towarzysz ucieczki Janek Kaźmierczak, po wcześniejszym spożyciu brukwi, na pusty właściwie od kilku dni żołądek. Dosłownie czołgając sie na brzuchu w kałużach wody i przy mojej zachęcie słownej dowlókł się przez granicę do Francji. Przemoczeni do nitki, przed świtem dotarliśmy do niewielkiego gospodarstwa. Do części mieszkalnej dostawiona była szopa, przez którą weszliśmy po drabinie na słomę leżącą nad częścią mieszkalną. Zziębnięci, zmęczeni i przemoczeni przykryliśmy się słomą i dopiero wieczorem obudziły nas głosy ludzkie dochodzace z dołu. Zeszliśmy na dół, decydując się wejść do mieszkania, skąd powonienie nasze drażnił zapach smażonych ziemniaków. W mrocznej kuchni krzątała się koło pieca w średnim wieku kobieta, przerażona naszym nagłym pojawieniem się nie mogła wymówić słowa. Kiedy oprzytomniała i zrozumiała kim jesteśmy, oświadczyła iż była święcie przekonana że w drzwiach stanął jej mąż były żołnierz francuski, na którego powrót z niewoli właśnie oczekiwała. Jak wreszcie do niej dotarło że jesteśmy Polakami sprowadziła z sąsiedztwa małżeństwo mówiące po polsku ze wschodnim akcentem. Przedstawili się jako Ukraińcy, zastrzegając się że są z tych co myślą i czują po polsku. Zaprowadzili nas do swojego dwuizbowego mieszkania. On nazywał się Mikołaj Strychanin, mieszkali przy ulicy M-Route d"Elesmes 157 i było to już w Maubeuge lub jakimś osiedlu przed tym miastem. Zastrzegam się, że wszelkie nazwiska i jeśli chodzi o teren okupowanej Francji, mogą nie być ścisłe ponieważ nie mogłem ich wówczas notować, a dopiero odtwarzałem je z pamięci po upływie dłuższego czasu. A więc państwo Strchaninowie przesuszyli nam mokre jeszcze ubrania, nakarmili, opatrzyli rany na nogach, dali własną suchą bieliznę i prawie siłą położyli nas do własnych łóżek, ścieląc sobie posłanie na podłodze. Jakby tego nie było dość to jeszcze pan Mikołaj zorientował się, że mój Janek nie ma co palić, wybrał się tej samej nocy na szmugiel do Belgii specjalnie po te papierosy dla niego, z którymi wrócił dopiero rano. Ja nie paliłem i do dziś nie palę. Przeszliśmy u niego dwudniowa troskliwą kurację. W międzyczasie sprowadzili młodego, może w naszym wieku, Polaka obywatela francuskiego należącego do tamtejszego Ruchu Oporu, nazwiskiem Stanisław Różyński /może to było jego pseudo/ mieszkajacego przy tej samej ulicy nr.97. Zamienił nam resztę marek na franki, zakupił dla nas bilety na pociąg pospieszny do Paryża i coś tam jeszcze zostało kieszonkowego. Każdemu z nas wręczył po konserwie mięsnej ze znakami Francuskiego Czerwonego Krzyża. Nasz gospodarz Mikołaj Strychanin, widząc że ja jestem bez płaszcza wręczył mi swój podgumowany czarny płaszcz. Stanisław ofiarował się jechać z nami do Paryża, by asekurować nas w podróży. Na stacji w Maubeuge wsiedliśmy do pociągu pospiesznego berlin, Bruksela, Paryż. Tłok był wielki, szkopi przypuszczalnie wracali z urlopów do okupowanej Francji. Nam wypadało jechać na stojąco w korytarzu tuż obok niemieckiego sierżanta, romansującego całą drogę z Niemką. Stanisław miał nas na oku lokując się w pewnej odległości od nas. Mieliśmy tak zwanego "pietra" ażeby któreś z tych Niemców nie zagadało do nas po niemiecku lub francusku, bo mogłoby dojść do wsypy. Szczęśliwie wjechał pociąg na peron Paryskiego dworca, wysiedliśmy z ulgą na sercu, kierując się za ludźmi do wyjścia na miasto. Nasz konwojent Stanisław i Janek pomaszerowali przodem. Na peronie pełno było patroli niemieckich oraz żandarmów francuskich. Tuż przed przekroczeniem bramki wyjściowej, chwycił mnie za rękę żandarm francuski, wyciągnął z kieszeni mojego płaszcza odstającą konserwę ze znakiem Czerwonego Krzyża i zapytał skąd to mam. Widząc moje zakłopotanie wezwał niemiecki patrol. Na tyle jeszcze umiałem powiedzieć po francusku, że czując niemal oddech szwabów na swoich plecach, szepnąłem żandarmowi " jesteśmy polskimi jeńcami uciekamy z niewoli" Widząc tę scenę Stanisław, będący już razem z Jankiem za barierą, zawrócił i zdążył też coś powiedzieć żandarmowi, który natychmiast przepuścił mnie dając równocześnie znak Niemcom, że wszystko jest w porzadku. Okazało się, że akurat wtedy urządzono na peronie w Paryżu obławę na przemytników przewożących z Belgii tytoń i papierosy, a ja im podpadłem ze względu na wypchaną kieszeń. Dziękując Bogu za szczęśliwe zakończenie, poszliśmy za Stanisławem w miasto. Resztę dnia spędzilismy w małej restauracji u jego znajomych. Właściciel miał na imię Robert, ?mogło to być pseudo/ nazwiska nie pamietam, adres też nie jest stuprocentowo pewny 18 Rue Curial 19m.
Do lini demarkacyjnej, dzielącej francję, było jeszcze bardzo daleko. Za radą Francuzów pojechaliśmy nocnym pociagiem do Bourges, następna stacja za Vierzon. Gdy pociag sie zatrzymał jednymi drzwiami weszła kontrola Wehrmachtu, a my wysiedliśmy drugimi, wolno opuścilismy dworzec i skierowaliśmy się na południe. Resztę nocy nie mogąc znaleźć nic lepszego, spędziliśmy pod napotkaną przydrożną stodołą. O świcie ruszyliśmy, na wyczucie ku lini demarkacyjnej, do której jak się okazało było jeszcze wiele kilometrów. Po drodze wstąpiliśmy na ranną Mszę św. do napotkanego kościoła w miejscowości Chateauneuf. Po skończonej Mszy św. kolega Janek Kaźmierczak wszedł do zakrystii, by zapytać księdza jak najlepiej przedostać się na drugą stronę rzeki Cher. Ksiądz poradził mu iż najpewniej jest przepłynąć, gdyż most wprawdzie jest daleko, lecz strzeżony przez żołnierzy niemieckich. Z rady tej nie skorzystaliśmy i poszliśmy dalej tą samą drogą. Około godz, 8-mej rano wstapiliśmy do napotkanej małej kafejki o 3-ch stolikach i jednej bufetowej. Mając jeszcze kilka franków zafundowaliśmy sobie kawę i słodkie pieczywo.Ledwośmy zaczęli jeść a tu "jak zły duch" zjawił się niemiecki porucznik z młodą kobietą, chyba francuską i zajęli sąsiedni stolik. Na szczęście zajęci byli sobą, więc szybko skończyliśmy śniadanie i opuściliśmy kafejkę. Dalszy marsz kontynuowaliśmy aż do godzin popołudniowych,kiedy to zauważyliśmy most na rzece Cher oraz strzegących go żołnierzy niemieckich. Skorzystaliśmy, że do mostu zbliżała się grupa kobiet z dziećmi, zmierzając do kościoła na nieszpory, wmieszaliśmy się między nich i tak udało nam się przejść na drugą stronę rzeki. Szliśmy dalej w obranym kierunku, nie zdając sobie sprawy jak daleko do tej upragnionej granicy, najważniejszej dla nas, za którą dopiero będziemy mogli poczuć się wolni. Wąska droga wprowadziła nas w niezabudowane, uprawne pola ciągnące się na przestrzeni conajmniej jednego kilometra, przy końcu której po stronie prawej zauważyliśmy wolno stojącą fermę. Postanowiliśmy tam dojść i wypytać mieszkańców jak daleko jeszcze do granicy, Ferma usytuowana była w głębi dużego podwórza, ogrodzonego siatka drucianą. Przeszlismy przez podwórze i weszliśmy do domu, mając nadzieję, że oprócz cennych informacji gospodarze zaproszą nas choćby na skromny posiłek, byliśmy bowiem diabelnie głodni.A kiedy sympatycznej gospodyni przedstawiliśmy się i zapytali o granicę, przeraziła się i przyciszonym, głosem rzekła "granica jest za płotem, tu jest placówka niemiecka" W każdej chwili mogą nadejść Niemcy, szybko uciekajcie. Z wrażenie zapomnieliśmy o głodzie i nie namyślając się weszliśmy na podwórze, kierując się ku bramie. Jak z pod ziemi z za domu po zewnętrznej stronie ogrodzenia, pojawił się patrol niemiecki składajacy się z dwóch żołnierzy z bagnetami na karabinach i psa wilka. Szli w tym samym kierunku co my, dzieliła nas tylko siatka ogrodzeniowa i odległość nie większa jak 6 metrów. Z duszą na ramieniu, dla zmylenia przeciwnika, zaczęliśmy gwizdać popularną wówczas melodię francuską, dziś już jej nie pamietam, wyszliśmy za bramę w lewo nie oglądając się za siebie, poszliśmy tą samą drogą, którą przyszliśmy, kierując się w głąb okupowanej Francji. Po cofnięciu się około 300 metrów od fermy i lini demarkacyjnej, skręciliśmy w prawo i na przełaj dopadliśmy do widocznego w oddali zagajnika. Tutaj odprężyliśmy się i odpoczęli po przeżytych, denerwujących wrażeniach. Kiedy zapadała ciemna noc, przez drzewa i krzewy dojrzeliśmy słabiutkie światełko. Wyglądało na to, że tam jest chyba jakiś dom, ruszyliśmy w tym kierunku i oczom naszym ukazała się całkiem duża ferma. W podworcu dom mieszkalny, obok stajnia i stodoła. Weszliśmy do mieszkania w którym przy dużym stole siedziało w średnim wieku małżeństwo spożywające kolację. Kolega Janek zaczął klarować, łamaną francuszczyzną cel naszego niespodziewanego pojawienia się, na co kobieta ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu a zarazem radości przemówiła. " Nie męczcie się, mówcie po polsku, my jesteśmy Polacy". Było to bezdzietne małżeństwo, pochodzące ze Śląska, osiadłe we Francji. On nazywał się Adolf Bączek, a osiedle w którym mieszkali - Marmagne Grand Cors - Cher. Po spożyciu wraz z nimi kolacji, ulokowali nas na noc w stajni obok koni, w obawie aby jakaś przypadkowa kontrol nas nie nakryła, bo mieliby z tego powodu wielkie nieprzyjemności. Pan Bączek okazał ochotę przeprowadzenia nas na drugą stronę linii demarkacyjnej. Zaproponował pozostanie u niego 2 dni, na co chętnie zgodziliśmy się, wychodząc z założenia, że wykorzystamy je do obserwacji terenu i zorientowanie się w ruchu w pasie granicznym. Następnego dnia przez kilka godzin rąbaliśmy drewno na opał. Około godziny 9-tej zauważyliśmy zbliżajacych się z daleka dwóch żandarmów francuskich. Ukryliśmy się w stodole, obserwując cały czas przez szpary ich rozmowę z gospodarzem. Wypytywali go czy ktoś obcy się tutaj nie kręci i zobowiazali go do niezwłocznego w meldowania w razie zauważenia kogoś podejrzanego. Po ich odejściu wyszliśmy z ukrycia i aż do następnego wieczora wykorzystał nas gospodarz do wyrywania buraków pastewnych, stąd mieliśmy dogodne pole obserwacji. Po spożyciu zapracowanej kolacji, dnia 26.10.1942 roku, zbieraliśmy się do odmarszu, a z nami zgodnie z wcześniejszą obietnicą, szykował się gospodarz. Nadciągnęła tym czasem burza z piorunami i ulewny deszcz. Pożegnaliśmy gospodynię i wyszliśmy na podwórze, żegnał ja również mąż i też za nami wyszedł, by nam towarzyszyć do granicy. Nagle w drzwiach domu rozległ się histeryczny płacz jego żony i wołanie aby wrócił, bo ona ma przeczucie iż go więcej nie zobaczy żywego. Zawahał się pan Adolf, a ja widząc, że kobieta nie ustąpi , a krzyk jej może sprowadzić niepotrzebnych świadków, wytłumaczyłem mu, że nie może zostawić żony w takim stanie poświęcając się dla nas. Pożegnaliśmy go przy bramie i podczas największej ulewy skierowaliśmy się ku linii demarkacyjnej, odbijając kilkaset metrów na zachód od fermy przy której dwa dni temu mieliśmy spotkanie z niemieckim patrolem. Było to dla nas najtrudniejsze, a zarazem najgorsze i najwięcej zdrowia kosztujące nas przejście. W ciągu 22dni i nocy przeszliśmy szmat drogi idąc z północno-zachodnich Niemiec przeszliśmy szczęśliwie 3 państwowe granice, a przed nami aby wydostać się wreszcie z matni niemieckiej, stanęła ta ostatnia czwarta najważniejsza, za którą czekała nas wymarzona przez wiele lat wolność. W największym napięciu nerwów, polecając się opiece Boskiej przedzieraliśmy się z zachowaniem nadzwyczajnej ostrożności, przez rozciągniete potykacze z drutów kolczastych. Każde najmniejsze szarpnięcie mogło spowodować alarm w placówce niemieckiej. Przez kilka godzin trwała ta mordercza przeprawa, bo poza dość szerokim szeregiem potykaczy, a następnie rowem trzeba było iść bardzo wolno i uważnie, pamiętając ostrzeżenie pana Bączka że żołnierze niemieccy, nie bacząc że to jest granica, bardzo często zapuszczają się w głąb Francji penetrując teren przygraniczny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz