1.02.2013

              Część I - Okres do 1.09.1939 r.



Nazywam się Tadeusz Kramarz, pochodzę z przedwojennej wsi podkrakowskiej Bieżanów, po II-ej wojnie światowej  właczonej do Wielkiego Krakowa jako jedno z Osiedli w Dzielnicy Kraków- Podgórze.
Urodziłem się w roku 1915-tym, po ukończeniu 8 klas Gimnazjum im. Króla Jana Sobieskiego w Krakowie w roku 1934 odbyłem ochotniczo czynną służbę wojskową w Dywizyjnym Kursie Podchorążych Rezerwy Piechoty przy 20 Pułku Piechoty Ziemi Krakowskiej, którą ukończyłem w roku 1935 z wynikiem dobrym. Dowódcą Kursu był dr. kapitan Zdzisław Szydłowski. Do rezerwy przeszedłem w stopniu kaprala pchor. Z uwagi na pogarszające się warunki materialne rodziców, gdyż emerytura ojca, byłego pracownika PKP, z roku na rok ulegała obniżeniu, nie poszedłem na studia lecz podjąłem pracę w samorządzie  terytorialnym. W roku 1936 odbyłem pierwsze ćwiczenia rezerwy w 20 P.P, a w nastepnym tj. 1937-mym powołany zostałem na drugie ćwiczenia rezerwy w tym samym Pułku. Podczas manewrów nabawiłem się przewlekłego bronchitu, który z uwagi na towarzyszącą wysoką temperaturę eliminował mnie od brania czynnego udziału w forsownych ćwiczeniach i dowodzenia plutonem. Skutek był taki, że nie uzyskałem po manewrach wymaganej oceny. Po ćwiczeniach i dłuższym leczeniu kontynuowałem nadal swoją pracę, czyniąc w międzyczasie starania o uzyskanie lepiej płatnej pracy w sektorze państwowym.
W marcu 1939-tego roku powołany zostałem na 10 tygodniowe ćwiczenia rezerwy, czyli na tak zwaną cichą mobilizację, nadal jednak w stopniu kaprala podchorążego. Ćwiczenia te odbyłem w 12 P.P w Wadowicach, ściśle mówiąc  w kompani kapitana Barysa, zakwaterowanej w prywatnych domach w Choczni. Ponieważ pod koniec ćwiczeń uzyskałem dobrą ocenę wezwany zostałem do złożenia dodatkowego egzaminu na stopień oficerski. Egzamin składałem przed Komisją, której przewodniczącym a zarazem głównym egzaminatorem był ówczesny zastępca dowódcy Pułku podpułkownik Mordarski. Ponadto w skład  Komisji wchodził kapitan Barys oraz jeszcze jeden oficer w stopniu porucznika, którego nazwiska nie pamiętam. Egzamin ten trwał 2 dni tak z teorii z terenoznawstwa jak i praktycznego dowodzenia w terenie. Złożyłem go z oceną pozytywną, a od podpułkownika Mordarskiego otrzymałem gratulacje i zapewnienie, że wysyła wniosek o nadanie mi stopnia podporucznika rezerwy. Zaświadczenie, stwierdzające złożenie w/w egzaminu wystawione przez ppłk Mordarskiego w Anglii w roku 1944-tym winno znajdować się w mojej ewidencji w III-cim Batalionie I-szej Samodzielnej Brygady Spadochronowej.

31.01.2013

Część II - Kampania wrześniowa 1939r

Część II - Kampania wrześniowa 1939 roku

Na kilka tygodni przed wybuchem wojny otrzymałem korzystniejszą pracę w instytucji państwowej w Warszawie, gdzie zamieszkałem przy ul. Złotej. Krótko jednak trwała moja radość, w powietrzu czuło się nadciągającą burzę wojenną. W dniu 29 sierpnia otrzymałem z Krakowa kartę mobilizacyjną do 12 P.P. w Wadowicach. W Pułku zameldowałem się 30 sierpnia w godzinach wieczornych. Nie mając jeszcze w ręku formalnej nominacji na podporucznika, mimo zdanego dodatkowego egzaminu o którym wyżej mowa, w gorączce ewakuacyjnej Pułku, jako kapral podchorąży otrzymałem przydział na zastępcę d-cy plutonu strzeleckiego w Batalionie Zapasowym, którego dowódcą był major Kolanowski. Pułk w etatowym stanie wyruszył w pole ze swych kwater podwadowickich nocą 31 sierpnia, celem zajęcia odcinka obrony w rejonie Jordanowa, zaś nasz Batalion Zapasowy pozostał jeszcze w koszarach. W dniu napaści armii hitlerowskiej na Polskę zajęci byliśmy przygotowaniem do ewakuacji magazynów broni, sprzetu i kancelarii, które w dniu 2 września załadowaliśmy do podstawionego pociągu towarowego. Od momentu wyruszenia z Wadowic pociąg nasz był atakowany przez lotnictwo niemieckie. Żółwim tempem posuwaliśmy się w kierunku wschodnim, Kraków-Płaszów minęliśmy 4 września, a 2 dni później jako ostatni kolejowy transport znaleźliśmy się przed Tarnowem, za nami jechał tylko pociąg pancerny. Most na Dunajcu przed Tarnowem był uszkodzony, tory zablokowane transportami, przeważnie wojskowymi. Na skutek ciągłych bombardowań i ostrzeliwań z samolotów oraz braku możliwości dalszej jazdy, jednostka nasza jak również wszystkie inne znajdujące się przed nami otrzymały rozkaz opuszczenia transportów i marszu na przeprawę przez Dunajec, gdzieś za Mościcami. Nie zdążyliśmy się uformować i oderwać od linii kolejowej kiedy otrzymaliśmy pierwszy ogień z karabinów maszynowych od strony południowej. Większość sprzętu i uzbrojenia załadowanego w Wadowicach pozostało w pociągu. Celem naszej jednostki było dotarcie do zmieniającego się ciągle punktu koncentracyjnego wojsk. Od tej chwili cofaliśmy się ustawicznie pod gradem bomb i pocisków samolotów myśliwskich nieprzyjaciela, na kierunek Mielec-Rozwadów-Tarnobrzeg-Jarosław. W Jarosławiu zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek w pobliżu dworca kolejowego. Korzystając z chwili przerwy oddaliłem się od kolumny na kilkadziesiąt kroków celem nabrania wody. W tym czasie zaskoczyły nas bombowce niemieckie, lecące na niskim pułapie i zrzuciły kilka bomb na zgrupowane oddziały oraz pobliski dworzec kolejowy. Mogę mówić o dużym szczęściu, gdyż po powrocie do kompanii zastałem moje oporządzenie przysypane gruzem. Od Jarosławia aż do samego Lubaczowa posuwaliśmy się pod ogniem ciężkiej artylerii niemieckiej. Na obrzeżu Lubaczowa zajęliśmy stanowiska obronne, ale już po kilku godzinach dano rozkaz wycofania się na kierunek Zamość-Tomaszów Lubelski- Rawa Ruska z zamiarem dotarcia do Lwowa. Wkrótce jednak okazało się, że Lwów był okrążony przez Niemców, więc skierowano nas do Tarnopola, a następnie przez Buczacz do Stanisławowa. Kiedy dotarliśmy do granicy miasta trzeba było szybko zawrócić ponieważ do centrum Stanisławowa wkraczały już oddziały armii radzieckiejm z którymi mieliśmy rozkaz nie nawiązywać walki. W tej sytuacji zgrupowane w tym rejonie jednostki, w tym i nasz Batalion, otrzymaliśmy rozkaz przebicia się ku granicy węgierskiej. W drodze  doszła nas wiadomość, że Rząd Polski nie widząc dalszej możliwości przeprowadzenia walki, skierował się ku granicy rumuńskiej.

30.01.2013

Część III - Internowanie na Węgrzech

Granicę węgierską przekroczyliśmy 20 września i tam złożyliśmy broń. Pierwszym moim miejscem internowania na Węgrzech była miejscowość Domos, w której ulokowano oficerów i podchorążych. Po kilku jednak dniach przetransportowano mnie wraz z pozostałymi podchorążymi do obozu w miejscowośći Rakoscsaba. Tutaj dotarła do nas wiadomość, że generał Władysław Sikorski przedostał się do Francji i tam tworzy Polska Armię. Z kraju od rodziny otrzymałem pierwsze niepomyślne wiadomości. Szwagier inż. porucznik rezerwy Stefan Grodecki, jedyny lotnik jaki brał udział w obronie Westerplatte, gdzie zresztą stale pracował, wraz z ocalałą załogą dostał się do niewoli.Żonie jego, a mojej siostrze Joannie, po zajęciu przez niemców Gdańska udało się wymknąć ze swego mieszkania we Wrzeszczu i dostać do Torunia, gdzie zatrzymała się nie na długo zresztą w mieszkaniu starszej siostry naszej Marii i jej męża Leona Gabryelewiczów, właścicieli restauracji "Pod Strzechą" przy ulicy Chełmińśkiej. Ale rychło, bo już w październiku musiała uciekać przez okno, bo do restauracji wpadli Niemcy, aresztowali Marię i Leona Gabryelewiczów i ślad po nich zaginął.Joannie szczęsliwie udało się dojechać do Krakowa i zamieszkać z rodzicami. W Budapeszcie nadal czynna była Polska Ambasada, skąd do naszego  obozu dotarł poufny rozkaz, aby nie  wstrzynać na własną rękę ucieczek, które dezorganizowały pracę Ambasady, a ponadto narażają uciekajacych na aresztowania przez węgierską policję. Ewakuacja do Francji, zgodnie z planem Ambasady, musiała być przeprowadzona w warunkach konspiracji w małych grupach i to dopiero po dotarciu do obozu informacji o przygotowaniu paszportów dla wyszczególnionych osób. Wysłannik Ambasady, który pojawił się w naszym obozie w październiku czy też listopadzie zrobił nam potajemnie zdjęcia do paszportów. Zobowiązał nas czekać na hasło do ucieczki. Wówczas należało skierować się do Budapesztu po paszport, cywilne ubranie i niezbędne zaopatrzenie do podróży. W zimie coś ruszyło z ewakuacją, od czsu do czasu zaczęto wzywać po kilka osób z obozu. Będąc zawsze zdyscyplinowanym żołnierzem cierpliwie czekałem na swoją kolejkę.
Niestety nie doczekałem się, dobiegała końca zima 1940-tego roku, obóz nasz  Węgrzy zlikwidowali, a nas pozostałych przewieźli pod strażą do obozu w Ersekujwar. Sytuacja z dnia na dzień stawała się coraz bardziej nerwowa, daremnie oczekiwaliśmy łącznika z Budapesztu z zawiadomieniem o przygotowaniu paszportów. Obóz w Ereskujwar był ogrodzony  siatką,na  zewnątrz której pilnowały nas gęsto rozsiane posterunki węgierskie tak,że o ucieczce przez ogrodzenie nie mogło być mowy. Było to chyba w miesiącu marcu kiedy Węgrzy zażądali od Polskiej Komendy Obozu przygotowania dużej grupy internowanych do pomocy przy robotach polnych. Zaświtała nam nadzieja na rychłe wydostanie się poza obóz, planowaliśmy bowiem, nie czekając dłużej na łącznika z Budapesztu na własną rękę przedostać się do Polskiej Ambasady. Było nas trzech zaprzyjaźnionych i zdecydowanych na zrealizowanie tego planu, a to: plutonowy podchorąży Longin Stachański z Warszawy, kapral z cenzusem Jerzy Głogowski z miejscowości Brzozowice-Kamień pow. Tarnowskie Góry i ja. W trójkę zameldowaliśmy się u pełniącego obowiązki Polskiego komendanta Obozu majora "Z" pochodzącego prawdopodobnie ze Stanisławowa, wyłuszczyliśmy mu swój plan proszac o wciągnięcie nas na listę żołnierzy wytypowanych do prac na roli, Spotkało nas jednak przykre rozczrowanie, gdyśmy się jednak wygadali, że planujemy ucieczkę stanowczo odmówił pomocy, oświadczając " tutaj potrzeba ludzi do pracy a nie do ucieczki". Czuliśmy się bardzo zawiedzeni i rozgoryczeni, do dziś czuję żali do wspomnianego majora, być może losy moje potoczyłyby się nieco inaczej, choć kto to wie, czy to nie z woli Opatrzności takie było moje przeznaczenie. Po wyjeździe grupy na roboty resztę w tym i nas pozostałych w obozie przewieziono pod silnym konwojem do następnego obozu w Leva,a za jakiś czas jeszcze do innego w Estergom.  W międzyczasie upadła francja i skończyły się moje marzenia o przedostaniu się do Polskiej Armii we Francji. Zmienił się również stosunek Węgrów do internowanych Polaków, doświadczyłem tego na sobie, gdyż zakwaterowano nas w końskich stajniach na zgniłej i zapchlonej słomie w fatalnych warunkach higienicznych. Mijały miesiące i coraz bardziej wyczuwało się, że następne uderzenie armii hitlerowskiej pójdzie na Bałkany i ty samym wpadniemy w ich szpony. Należało więc coś samemu zadecydować. Władze obozowe podały do wiadomości,że Generał Sikorski, w sytuacji jaka zaistniała po klęsce aliantów na zachodzie, nie widząc dalszej możliwości ewakuacji z Węgier do Francji, dał wolną rękę internowanym do ewentualnego powrotu do Polski. Byłem podobnie jak wielu z nas w rozterce co począć w tej tragicznej sytuacji jaka powstała szczególnie dla nas Polaków na obczyźnie. Z krajem utrzymywałem kontakt korespondencyjny tak z rodziną jak i z kolegami oficerami rezerwy, którym udało się uniknąć niewoli. Dawali mi do zrozumieni, że w Kraju organizuje się dywersja, zachęcając przy tym do powrotu. Z ciężkim sercem zdecydowałem się na powrót do Polski i dołączyłem do gotowego już do odjazdu transportu.Niemcy gwarantowali wszystkim zwolnienie po przyjeździe do Polski.

28.01.2013

Część IV - pobyt w obozach jeńców wojennych w Niemczech

Z Węgier wyjechałem 12.o8 1940 roku, transport przejechał austriacką granicę, wysadzono wszystkich w miejscowości Kaisersteinbruch i rychło okazało się co wartają niemieckie gwarancje. Oddzielono oficerów, podchorążych i cenzusowców i skierowano nas do Stalagu XVIIA w tejże miejscowości, natomiast resztę wojska wysłano do Polski. Następnym moim obozem, lecz też nie na długo, był Oflag VIIA w Murnanu spędziłem tu okres od 4 do 27.09.1940r., a stąd wraz z innymi podchorążymi i cenzusowcami przewieziono nas do północno- zachodnich Niemiec w krainę torfowisk w Emslandzie. W Stalagu VIB w podobozie Fullen przywitał nas Feldwebel - sierżant nazwiskiem Zeller, atletycznej budowy prawie 2 metrowy Ubermensch następującymi słowami " Prędzej w tych torfach pomarańcze wyrosną niż wy stąd wyjdziecie - tu zgnijecie". Od switu do nocy za chochlę zupy z brukwi lub śmierdzącego dorsza trzeba było kopać odwadniające rowy. Po kilku miesiącach, na krótko przed napaścią Niemiec na ZSRR przerzucono nas kilka kilometrów dalej do sąsiedniego podobozu w Wasuwe. Obóz w Fullen zapełniono wkrótce jeńcami radzieckimi.  Tyfus przerzedzał ich szeregi, codziennie obok naszego obozu przejeżdżała wąskotorowa kolejka, wywożąca na platformach po kilkadziesiąt trupów. W Wesuwe wyrokiem niemieckiego sądu wojennego skazany zostałem na 10 tygodni aresztu ścisłego, tj.o kromce chleba i wodzie, a co trzeci dzień chochla wodnistej zupy. Skazany zostałem za podrabianie dokumentów niemieckich i odmowę pracy. Odsiadkę ukończyłem w następnym podobozie tego samego Stalagu VIB w Oberlangen. Do macierzystego obozu Stalag VIB w Versen przeszliśmy w sierpniu 1941roku i tutaj zacząłem poważnie przygotowywać się do ucieczki. Marzeniem moim było za wszelka cenę przedostać się do Polskiej Armii w Wielkiej Brytanii. Ponieważ fizyczną niemożliwością było przeprawienie się do Anglii najkrótsza drogą czyli morską, dlatego też cała moja uwaga i moje plany skierowane były  na przedostanie się drogą lądową przez Holandię - Belgię - Francję okupowaną, do Francji wolnej, a stamtąd chciałem szukać drogi do Anglii. Zacząłem uczyć się języka francuskiego. Niemieckiego, uczyłem się w gimnazjum i nieco podciągnąłem się w nim podczas pobytu  w obozach. Od rodziny z kraju dowiedziałem się, że mój kolega z Bieżanowa, zawodowy podporucznik 20 PP Jan Bieżanowski od czasu kapitulacji Francji znajduje się w Grenoble. Na moją prośbę przesłano mi jego adres. Napisałem do niego dając mu do zrozumienia, że zamierzam uciekać z obozu i poprosiłem go o przysłanie  wycinka mapy zachodnich Niemiec, oraz kompasu. Z pomocą kolegi jeńca, pracującego jako pomoc na niemieckiej poczcie obozowej, list szczęsliwie przebrnął przez cenzurę i dotarł do adresata. Wiosną 1942 roku otrzymałem potwierdzenie odbioru listu, a w nim zapewnienie, że prośba moja zostanie załatwiona przez pośredniczkę, obywatelkę francuską Panią Germaine Huard z Chateaubriant. O wysyłce "trefnej" przesyłki obiecał wcześniej zawiadomić. Dla przetarcia drogi ,w/w Pani  przysłała mi wcześniej o ile pamiętam 2 paczki żywnościowe. W międzyczasie w drodze wymiany za żywność, jeden z kolegów pracujących w niemieckim magazynie, postarał mi się o cywilny granatowy roboczy kombinezon, u drugiego bodajże piłkarza ŁKS-u podchorążego pracującego w warsztacie szewskim zamówiłem używane wprawdzie, lecz w dobrym stanie skórzane trzewiki oraz brezentowy chlebak nieco większych rozmiarów od normalnego. Muszę przyznać, że uszył go fachowo. Chcąc zorganizować na drogę nieco obiegowych marek niemieckich - Reichsmarek zacząłem malować pastelami niemieckim żołdakom portrety ich małżonek. Papier i pastele musieli dostarczyć sami, jak również fotografie z których robiłem  powiększenia, a następnie malowałem. Zapłatę przyjmowałem częściowo w chlebie, a częściowo w największej tajemnicy w Reichsmarkach. Posiadanie tych marek było surowo zabronione, a żołnierza niemieckiego któremu udowodniono by tego rodzaju transakcję czekała wysoka kara.
Wreszcie w lecie 1942 roku otrzymałem od kolegi ppor Janka Bieżanowskiego z Grenoble wiadomość, że paczka na którą czekam wychodzi z Chateaubriant. Teraz trzeba było coś wykombinować aby przechytrzyć szwabów i przejąć ją z pominięciem cenzury. Paczki oraz listy trafiały do biura pocztowego znajdującego się za drutami obozowymi w niemieckim baraku, tam były sortowane na poszczególne narodowości. W obozie oprócz Polaków byli Belgowie, Francuzi i Jugosłowianie.Kierownictwo biura sprawowali oficerowie niemieccy, do pomocy mieli kilku podoficerów swoich, oraz po kilku jeńców z każdej narodowości. Przed wieczorem paczki oraz listy dowożone były raz na kilka dni do jednego z baraków wewnątrz obozu, pod czujnym okiem niemieckich wartowników.Każdą paczkę w obecności adresta otwierał cenzor i dokładnie badał jej zawartość, zaglądając nawet do środka pieczywa, puszek konserwowych itp.
Zaufanym kolegą zatrudnionym na wspomnianej poczcie poza drutami, który byłby zdolny przemycić interesującą mnie paczkę z pominięciem ewidencji i cenzury był moim zdaniem, uchodzący wówczas za marynarza, znajacy dobrze język niemiecki, pochodzacy z Obornik Wielkopolskich koło Poznania kolega  Jan Królczyk. Wspaniały człowiek, odważny, uczynny, koleżeński, nieco starszy ode mnie, z którym jak się to  mówi "możba było konie kraść". Cała moja nadzieja w Janku, wtajemniczyłem go prosząc aby postarał się wykraść Niemcom mającą nadejść paczkę i dostarczył ją z pominięciem wszelkiej kontroli. Zadania tego podjął się bez wahania Jan Królczyk, przez kilka tygodni śledził dzień w dzień nadchodzące przesyłki z Francji. Grupa jeńców Polaków składajaca się z kilku osób, wyprowadzana była codziennie rano przez wachmanów poza ogrodzenie do pomocy na poczcie obozowej, a wracała pod wieczór pod takim samym konwojem. Codziennie czatowałem, z biciem serca na powracajacych, aż pewnego pogodnego dnia mój Janek, maszerujący w środku grupy w dość obszernym  płaszczu mrugnięciem oka dał mi znak z czego wywnioskowałem, że ma jakieś wiadomości. Po przejściu do baraku w którym mieszkaliśmy, podszedł dyskretnie do mojej pryczy i z pod płaszcza odpiął wcale nie małą paczkę żywnościową. Po rozpakowaniu znalazłem w maleńkim chlebie, mały kompas średnicy około 35mm oraz w niewielkiej fiolce szklanej zawiniety w rulonik wąski wycinek mapy, pochodzacy prawdopodobnie z jakiegoś atlasu szkolnego, obejmujący teren wzdłuż granicy Niemiec. Nie była to mapa dokładna, ale pozwalała mi  z grubsza zorientować się w położeniu naszego obozu w stosunku do sąsiadującej z Niemcami Holandią. Z miejsca wysłałem podziękowanie koledze do grenoble jak i pani Germaine Huard do Chateaubriant za odebraną i nieuszkodzoną paczkę. Dwie czekolady, konserwę i trochę biskwitów odłożyłem jako żelazną porcję na przyszłą ucieczkę. Kolega z pod Rzeszowa z którym planowałem ucieczkę po kilku tygodniach przeniesiony został wraz z dużą grupą do innego obozu, więc zacząłem się rozglądać za kimś, uznając, że najlepiej uciekać we dwójkę. Wiedziałem, że kapralowi Janowi Kaźmierczakowi z zawodu nauczycielowi pochodzącemu z podstolic pow. Środa, marzyła się też ucieczka. Zaproponowałem mu, wyraził zgodę, więc zaczęliśmy obmyslać kiedy i w jaki sposób wyrwać się z obozu, byliśmy wtedy jeszcze w obozie VIB - Versen.
W lipcu 1942 roku, a było to 22 lipca o ile mnie pamięć nie zawodzi, wszystkich nas Polaków przetransportowano do obozu VI C w Bathron, położonego nieco bliżej granicy holenderskiej na północ od miejscowości Nordhorn. Długo tam miejsca nie zagrzałem. Los przyszedł nam z pomocą. W pierwszych dniach miesiąca września niemiecka komenda obozu sporządziła listę polskich jeńców do oddelegowania na czas wykopków na komenderówki rolne czyli tak zwane Arbeitskommanda. Podchorążych jednak nie chcieli brać ponieważ ci najczęściej uciekali. I tym razem dzięki pomocy kolegi zatrudnionego jako pomoc w biurze niemieckiej komendy dopisany zostałem razem z pchor. Janem Kaźmierczakiem na listę do wyjazdu na Arbeitskommando leżącego na południe Lingen. Odległość do granicy holenderskiej znacznie sie zwiększyła. Mieliśmy uzupełnić znajdującą się tam od żniw grupę polskich jeńców i po ukończeniu robót polnych mieliśmy znowu powrócić do macierzystego obozu VI C w Bathorn. W przddzień wyjazdu, będąc pewnym, że tu już więcej nie wrócę, pożegnałem drogiego mi Jana Królczyka, któremu tak wiele miałem do zawdzieczenia. Podsunął mi coś, co miało być jego pamietnikiem i poprosił abym mu się wpisał. Sam nie wiem jak mi to przyszło, bo nigdy rymów nie układałem ani też zdolnosci w tym kierunku nie miałem, ale jestem jednego pewny, że z serca i wdzięczności dla niego, siedząc obok niego na ziemi przed barakiem te oto słowa, które do dziś pamiętam jemu wpisałem :

Marynarze, kochani dziarscy marynarze
Nad Polskim morzem trzymaliście straże
W Gdyni, na Helu, tam u Polski bram
Biały Orzeł na masztach dumnie wiewał Wam
Dziś Kraj nasz próbę powtórną przechodzi
Jęczy w niewoliwe krwi synów brodzi
Wy zaś w germańskiej trzymani niewoli
Czekacie końca tej przeklętej doli
Lecz chwila już bliska i znów staniecie
Na służbie Ojczyzny
By pomścić krew przelaną i zadane blizny.

5.09.1942 roku zarządzono zbiórkę wyjeżdżdających "komand". Zauważyłem, że przed bramą dokładnie rewidują poprzednią grupę, jadącą zresztą w innym kierunku. Oprócz bagażu przeprowadzano także rewizję osobistą. Ponieważ miałem w chlebaku granatowy kombinezon, aby uniknąć wpadki, pod pretekstem iż czegoś zapomniałem zabrać, szybko wycofałem się z kolumny skoczyłem na moment do baraku i z żalem rozstałem się z tym kombinezonem, chowając go do skrytki w ścianie baraku. Mapę i kompas przemyciłem w bucie. Chwilę po przyjeździe na komenderówkę Leschode, przy udziale plutonu wartowniczego i oczekujących "Bauerów" odbył się "targ na żywy towar". Wcześniej zdążyli nas poinformować pracujący tu od dłuższego czasu jeńcy polscy co to są za ludzie ci miejscowi gospodarze, do których mamy być pzrydzieleni. Największy według nich drań to był Sudhof Bining - Ortsbauerfuhrer odpowiednik polskiego sołtysa. Polakożerca o atletycznej budowie, potężnego wzrostu, chełpiący się przynależnością do pierwszej pięćsetki hitlerowców. We wsi miał największe gospodarstwo, zatrudniał u siebie od 1939 roku jeńca Polaka, który podpisał zgodę na tak zwanego "cywila". Ponadto z jeńców odkomenderowanych okresowo ze Stalagu ma u siebie zawsze dwóch Polaków. Pozwala sobie na bicie jeńców oraz groźby pistoletem, dlatego też polacy boją się u niego pracować, a przed kilku dniami zbiegł od niego zatrudniony podoficer. Na miejsce zbiega ktoś z nas musi pójść. Tenże wysokopartyjny Bauer trząsł całą komenderówką, a także załogą Wermachtu pilnującego obóz. Na samym wstępie zażądał aby ktoś z nas zgłosił się do niego na ochotnika. Chcąc uchronić innych od tego łobuza będąc zdecydowanym na ucieczkę, zgłosiłem się dobrowolnie, co z ulgą zostało przyjęte przez pozostałych jeńców. Zadowolony szkop zapytał o mój zawód, a ja nie namyślając się palnąłem - zawodowy bokser. Pokiwał głową, co pomyslał nie wiem, lecz stwierdzić muszę, że przez cały miesiąc pracy u niego z respektem odnosił sie do mnie, natomiast szykanował kaprala, który już od paru tygodni u niego pracował. Mój towarzysz do zaplanowanej ucieczki podchorąży Jan Kaźmierczak dostał sie do parcy w mleczarni, gdzie miał dobre warunki żywieniowe, co też było powodem, że zaczął się wahać czy uciekać. W końcu mi się udało go przekonać i ustaliliśmy termin ucieczki na niedzielę 4.10.1942 roku. Po raz ostatni wysłałem list do rodziny w którym oględnie zawiadomiłem, że zmieniam obóz tak, że w dniu moich imienin /28.10.42/ będę w obozie Janka Bieżanowskiego /Grenoble/. 

27.01.2013

Część V - Ucieczka

CZĘŚĆ V - Ucieczka

1. Droga przez Niemcy północno - zachodnie

  
   Uzbrojeni konwojenci odprowadzali nas do pracy codziennie rano, przekazywali nadzór gospodarzom i po skończonej pracy odbierali nas wieczór. Na krótko przed pojawieniem się wahmana opuściłem fermę, udałem się na umówione spotkanie z Jankiem Kaźmierczakiem, zbierając  po drodze zadekowaną od kilku dni pod krzakami żywność. Do drogi mieliśmy przygotowane: z Francji 2 czekolady, konserwę mięsną, kilkadziesiąt biskwitów, a z Polski około 30 dkg boczku. Za wsią wspięliśmy się  na niezbyt wysoki, zakrzewiony pagórek, na którym rozłożyłem swój wojskowy płaszcz, a na nim cały nasz prowiant celem odpowiedniego spakowania do chlebaka. Zbliżał się wieczór robiło sie szaro do tego stopnia, że nie zauważyliśmy siedzacego nie więcej jak 3 metry od nas cywila z lagą w ręce, najprawdopodobniej obserwatora przeciwlotniczego. Dopiero kiedy lekko się poruszył, jakby chciał zsunąć się ku nam, spostrzegliśmy go. porwałem szybko płaszcz razem z jego zawartością i jednym susem odskoczyliśmy w głąb lasu. On albo się nas wystraszył, albo zupełnie zgłupiał, czy może wziął nas za spadochroniarzy angielskich, nie rzekł ani jednego słowa, ani też nie wszczął alarmu. Oddaliwszy się nieco spakowaliśmy żywność, a ja ubrałem na siebie płaszcz. Zgodnie z wcześniej opracowanym planem, dla zmylenia pościgu, nie skierowaliśmy się najkrótsza drogą na zachód na Belgię, lecz poszlismy na północny zachód kierując się na miasto Nordhorn, tak aby granicę holenderską przekroczyć pod klinem niemieckim wrzynającym się w Holandię.Około godziny 20-tej doleciało do naszych uszu szczekanie psów oraz odgłosy pościgu. Na nasze szczęście w pobliżu była szkółka leśna, ogrodzona siatką, którą przeskoczyliśmy i przeczekaliśmy w niej około dwie godziny. Kiedy pościk przeszedł z dala od nas i zapanował spokój, ruszyliśmy dalej na przełaj w obranym kierunku. Przewodnikiem naszym był wielki wóz i gwiazda polarna, którymi najczęściej kierowaliśmy sie przy pogodnym niebie, przyjmując "na oko" poprawkę na zachód oraz ten francuski kompas, mający jednak te wadę, że nie był nafosforyzowany. Aby nim sprawdzić kierunek kładłem się pod płaszczem na ziemi i zapalałem zapałkę. Lampki elektrycznej niestety nie mieliśmy. Przed świtem zbliżyliśmy się do jakiejś niemieckiej wioski, przed którą na łące pasły się krowy. Do manierki, którą mieliśmy ze sobą Janek nadoił mleka, jemu znacznie lepiej szło niż mnie, a ja tymczasem trzymałem krowę za rogi. Popiliśmy do syta i napełniliśmy jeszcze manierkę na dalszą drogę. Uszliśmy jeszcze pare kroków, ciągle na przełaj, a ponieważ teren nie był dla nas korzystny, zmuszeni byliśmy ulokować sie na dzień pod rzadkimi krzaczkami w wyschniętym rowie odwadniającym obok nasypu kolejowego. Niestety lepszego schronienia w pobliżu nie było, a dzień zaczął się na dobre. Był to koszmarny dla nas dzień, wkrótce zjawiła się ekipa kolejarzy niemieckich do naprawy toru. Momentami dzieliło nas od nich nie więcej jak dwadzieścia metrów, w każdej chwili groziło nam odkrycie, bo nie dość, że mieliśmy ich na nasypie przed sobą, to jeszcze schodzili do naszego rowu załatwiać potrzeby fizjologiczne. Odetchnęliśmy dopiro wieczór, gdy skończyli pracę. Nastepna noc to dalszy marsz na przełaj, częściowo wzdłuż jakiegoś kanału sądząc z naszej mapy powinien to być "Emskanal". Poniżej jego prawego wału stał barak, a obok niego kręcili się żołnierze niemieccy. Po wyczerpującym marszu weszliśmy około godziny 4-tej nad ranem do miasta przygranicznego Nordhorn. Słowem trafiliśmy bezbłędnie na z góry obrany cel. Miasto było jeszcze pogrążone we śnie, dla uniknięcia hałasu zdjęliśmy buty i kierując sie drogowskazem wypadło nam pokonać dość długą ulicę, aby wyjść poza obręb miasta i zbliżyć się do szosy prowadzącej ku granicu holenderskiej. Ciszę przerwały wyraźne ciężkie kroki dochodzące z bocznej ulicy znajdującej się przed nami. Przylgnęliśmy do bramy najbliższej kamienicy nadsłuchując co będzie dalej. Z ulicy tej za moment wyszedł będący na służbie żandarm, przystanął na naszej ulicy, porozglądał się na wszystkie strony i na nasze szczęście pomaszerował wolnym krokiem w prawo tj. w  kierunku w którym i nam wypadało dalej maszerować. Obawiając się spotkania z kimś kto mógłby nadejść z tyłu chcąc niechcąc z zaparty  oddechem, ryzykując wiele, posuwaliśmy się kocimi krokami w odległości kilkudziesięciu kroków za plecami w/w żandarma, patrolującego miasto, tuląc się co chwilę do murów domów za każdym jego podejrzanym ruchem. W maksymalnym napięciu nerwów, spoceni od strachu doszliśmy za nim do końca tej ulicy, jak się okazało wylotowej z miasta. Żandarm na końcu skręcił w lewo, a nam wypadało pójść na prawo, ku znajdującej się gdzieś, może nie daleko, a być może jeszcze kilka kilometrów odległej wyśnionej granicy holenderskiej. W każdym razie droga na której się znaleźliśmy napewno prowadziła do Holandii, lecz z uwagi na zbliżający się świt i zachowanie warunków bezpieczeństwa, oddaliliśmy się od niej na kilkaset metrów w prawo w pola, by szukać schronienia na przetrwanie dnia. Granicę postanowiliśmy sforsować dopiero w następną noc. Na nasze zmartwienie terem w którym znaleźliśmy się był płaski, odkryty, osłonięty mgłą i tylko parę pojedynczych krzaków mieliśmy w zasięgu naszego wzroku. A ponieważ z niedalekiej odległości dochodziły już odgłosy budzacej się zagrody chłopskiej, trzeba był jak najszybciej coś postanowić i gdzieś się ukryć tym bardziej, że lada moment mgła mogła ustąpić i bylibyśmy z dala widoczni. Nie zwlekając z pomocą noża, zdjęliśmy darń obok najbliższego krzaka, wygrzebaliśmy rękami wnękę do pozycji leżącej dla 2 osób, świeżą ziemię odrzuciliśmy nieco dalej, ułożyliśmy się na plecach, przykryliśmy się płaszczami,a na nie położyliśmy darń, tak że tylko nosy i usta i oczy nie były zamaskowane. Na pobliskiej szosie z Nordhorn do Holandii ruszyły samochody, a z niewidocznego zabudowania dochodziły całkiem wyraźne głosy. Było to 6 października 1942-go roku, zapowiadał się pogodny dzień. Kiedy słońce zaczęło już dobrze przygrzewać i mgła całkiem ustąpiła z oddali doszły do naszych uszu pojedyncze strzały i szczekanie psa. Z upływam czasu coraz bardziej zbliżały się do na aż nagle z pojedynczych krzaków wysunął się myśliwy, z wyglądu żołnierz niemiecki, a przed nim wilczur, pędzacy wprost w naszym kierunku. Byłem pewny, że to już koniec naszej ucieczki i że za moment pies wygrzebie nas z pod darni. Jedyny ratunek widziałem w Bogu i Matce Najświętszej, której polecałem nasz los. Jakież było moje zdziwienie kiedy w momencie gdy pies był już o kilka metrów od nas, myśliwy krzyknął na niego wzywając go  do powrotu. Pies posłusznie stanął, ale widać było, że nie ma ochoty zrezygnować z tego co wywęszył, lecz na powtórny rozkaz swego pana zawrócił i obaj poszli w kierunku szosy. Po oddaleniu się niebezpieczeństwa i odzyskaniu mowy zapytałem mego towarzysza niedoli jak przezyłeś tę niesamowitą scenę odparł "w życiu tak się nie modliłem jak pod tymi darniami". Ale nie był to koniec naszych nerwowych przeżyć w tym ostatnim dniu pobytu na ziemi niemieckiej. Parę godzin później gromadka małych dzieci urządziła  sobie plac zabaw w pobliżu naszej wnęki i trwało to z małą przerwą  do wieczora.  I tu Opatrzność czuwała nad nami. Dopiero kiedy już całkiem ściemniało i ustał ruch w pobliskim zabudowaniu zrzuciliśmy z siebie darń i próbowaliśmy usiąść. Nie przyszło nam to łatwo. Po dwunastogodzinnym leżeniu bez ruchu na plecach, na wilgotnej ziemi kazde poruszenie zdrętwiałymi członkami sprawiało niesamowity ból. Nagrodą za nasze cierpienie był angielski nalot na Nordhorn, który kilka godzin później podziwialiśmy. Kiedy alarm został odwołany i ruch w okolicy ucichł zupełnie, a mogło to być około godziny22-ej, pozywiliśmy się i ruszyliśmy nieco ku północy, aby jeszcze dalej odbić od szosy. Nie mieliśmy pojecia jak daleko do tej upragnionej Holandii, boz naszego niedokładnego kawałka mapy nie mogliśmy tego wyczytać. Uszliśmy może 100 metrów i spotkaliśmy gęsty, młody zagajnik, który mógł być dla nas na miniony dzień na pewno wygodniejszym i bezpieczniejszym schronieniem, niż ta dziura z ziemi. Niestety poranna mgła nie pozwoliła nam go przed świtem dostrzec. Ale nieco dalej, na małej polance radosna niespodzianka - tyczka drewniana a na niej wiecheć słomy  a kilka- dziesiąt metrów dalej druga taka sama. Z radości uścisnąłem Janka, nierozumiejącego co mi się stało. Janku to znak, że jesteśmy w pasie granicznym i za chwilę powinniśmy yć już na granicy holenderskiej. Ja ten sposób znakowania znałem z Polski, ponieważ kilka razy spędzałem wakacje nad granicą litewską i tam po raz pierwszy zetknąłem się z takimi znakami ostrzegawczymi.

26.01.2013

Droga przez Holandię

Mając już pewność, że jesteśmy w pasie granicznym zboczyliśmy w lewo w kierunku zachodnim i w nocy z 6 na 7.10.1942 roku, przy zachowaniu ostrożnosci weszliśmy przez dosłownie zieloną granicę Holandii. Miało to miejsce na zachód od niemieckiego miasta Nordhorn, a jeżeli mnie pamięc nie myli to pierwsza miejscowością holenderską, do której weszliśmy, była wieś Lattrop.

Był to trzeci dzień naszej ucieczki, mieliśmy za sobą około 30km przebytej drogi przeważnie na przełaj, po bezdrożach. Od tej pory instynktownie posuwaliśmy się na południowy zachód. Jak zwykle przed świtem zaczęlismy się rozglądać za dogodnym miejscem, w którym można by bezpiecznie, po raz pierwszy na holenderskiej ziemi spędzić nadchodzacy dzień, nie narażając się na spotkanie z miejscową ludnością.Byliśmy blisko granicy niemieckiej i nie należało zbytnio ufać miejscowej ludności, wśrób której mogły znajdować się rodzinypochodzenia niemieckiego. Na południe od Ootmarsum w rejonie osady Denekamp napotkaliśmy pojedyncze, dość ubogo wyglądajace zabudowania gospodarcze. Naprzeciw starego domu stała niewielka stodoła z otwartymi wrotami, a na klepisku widac było stojący wóz ze słomą. Postanowilismy zaszyć się do tej stodółki i odpocząc w niej do wieczora. Wdrapaliśmy się na wóz, a następnie chcąc przedostać się wyżej weszliśmy na deski ułożone ponad klepiskiem. W stodole było jeszcze bardzo ciemno, poruszaliśmy się po omacku, aż tu w pewnym momencie deski pod nami się zawaliły, a my z trzaskiem spadliśmy na stojącą pod nami furmankę. Musiał to być znaczny hałas, bo z domu wybiegł z lampą stajenną gospodarz, wielkie dobrze zbudowane chłopisko, krzyczał aby wyjść grożąc przy tym użyciem wideł. Nie sprzeciwiajac się zeszliśmy z wozu, zaprowadził nas do słabo oświetlonej ubożuchnej izby, w której siedział już ubrany kilkunastoletni chłopiec, przypuszczalnie jego syn. Usiłowaliśmy go przekonać, że nie jesteśmy żadnymi złodziejami, a tylko Polakami jeńcami wojennymi, uciekającymi z Niemiec i mieliśmy zamiar przespać sie w stodole. Poniewaz nie był zbyt rozmowny, a tylko poszeptał coś do chłopaka, jak sądziliśmy kazał nas pilnować, zaś nam kazał czekać aż wróci, nie zaufaliśmy mu i chwilę po jego wyjściu zwialiśmy kierując się w pola, a dalej w pierwszy lepszy zagajnik. Być może miał on w stosunku do nas jak najlepsze zamiary i wyszedł po to aby zorganizować dla nas jakąś pomoc, ale strzeżonego Pan Bóg strzeżę, a jak wiadomo strach ma wielkie oczy, dlatego woleliśmy się ulotnić. Trzeci dzień naszej ucieczki, a pierwszy na terenie Holandii, spędziliśmy na odpoczynku w napotkanym zagajniku, a że teren nie był zbyt bezpieczny po kilku godzinach ruszyliśmy polną dróżką dalej. Doprowadziła nas do bagnistego terenu z rzadka porośniętego krzakami oraz sitowiem. Im dalej szliśmy tym głębiej zpadaliśmy się w trzęsawisko, lecz z obranego kierunku nie zrezygnowaliśmy. Korzystając z zarośli ogoliliśmy się, a potem brnąc dalej w bagnie w żółwim tępie przez kilka godzin szliśmy wciąż dalej, Wreszcie wyszliśmy z bagien i zarośli, ale jeszcze szybciej cofnęliśmy się z powrotem. Po prawej stronie zobaczyliśmy wieżę obserwacyjną podobną do tych jakimi bylismy obstawieni w obozach niemieckich. Nie chcąc ryzykować, przeczekaliśmy w zaroślach do wieczora. Ledwo słyszalne szczekanie psów wskazywało, że daleko przed nami jest osada ludzka, a na horyzoncie widniało coś co mogło być nasypem lub wałem ochronnym. Kiedy doszliśmy do tego miejsca okazało się iż trafilismy na Kanał Almelo-Nordhorn. I tak północnym wałem tego kanału doszliśmy do pierwszego miasta holenderskiego Almelo. W późnych godzinach wieczornych zapukaliśmy do jednego z domów, szukając pomocy w postaci ubrań cywilnych. Trafiliśmy na niezamożnych ludzi, gospodarz z zawodu listonosz sam ledwo mógł utrzymać rodzinę, poza poczęstowaniem nas chlebem i kawą nic więcej, mimo jak odczuliśmy szczerych chęci, nie był w stanie dla nas zrobić. Z konieczności, aby nie rzucać się w oczy naszym polskim umundurowaniem i nie wpaść w ręce panoszacych się Niemców, musieliśmy nadal posuwać się w obranym kierunku, wyłącznie nocą. Następnym punktem na drodze naszego marszu było miasto Hengelo. Stąd poszlismy bocznymi, często zalesionymi drogami przez Joppe, Grosel, Zutphen do małej wioski Hall koło Eerbeek. Ale o tym, że tak się nazywała przez szczęśliwy przypadek dowiedziałem się dopiero w roku 1974-tym.Schronieniem dla nas na dzień, a zarazem miejscem upragnionego wypoczynku były napotkane po drodze stogi słomy, lasy, krzaki, a nawet w jedny wypadku strych w pewnym schludnym gospodarstwie, do którego wprowadziliśmy się przez okno na poddaszu, bez wiedzy właściciela domu. Nie wyrządzając mu wielkiej szkody, pożywiliśmy się znajdującymi tam jabłkami. Gdzies dalej w jednym ze stogów posililiśmy  się zadekowaną w słomie przez zapobiegliwego gospodarza, smaczną słoniną. Z wdzięczności za to co nieświadomie przygotował dla zgłodniałych uciekinierów zjedliśmy tylko po małym kawałeczku, rozumiejąc że i jego rodzinie pod okupacją niemiecką napewno się nie przelewa. Z miejscowości Jope, o której wyżej mowa, a szczególnie z tamtejszą powojenną Parafią, wiążą się także moje wspomnienia z lat siedemdziesiątych,którymi podzielę się przy końcu. marsze nocne szalenie nas wyczerpywały,na każdy odgłos zbliżających się pojazdów, rowerzystów czy pieszych trzeba było sie kryć, to też droga bardzo wolno nam ubywała. W ciągu nocy niewiele kilometrów można było przejść, a do wolnej Francji mieliśmy jeszcze daleko. Rozglądaliśmy się więc ustawicznie za cywilnymi ubraniami, które pozwoliłyby nam nieco swobodniej poruszać sie podczas dnia i pokonać więcej kilometrów. Ponieważ bieda dokuczała Holendrom gdyż okupant też ich nie oszczędzał, doszliśmy do wniosku, że tylko od księży katolickich możemy spodziewać się samarytańskiej pomocy. I tak pewnego dnia przed świtem, napotkaliśmy na naszej drodze kościół, a było to właśnie we wzmiankowanej wyżej miejscowości Hall. Obok kościoła było zadaszenie na rowery,a przy nim kilka krzaków. W przekonaniu, że jest to kościół katolicki zatrzymaliśmy się na dzień w tych krzakach, aby w ciągu dnia obserwując zorientować się gdzie mieści sie plebania, do której pod osłona nocy moglibyśmy się udać. W godzinach popołudniowych odkryły na s bawiące się koło kościoła dzieci, przywołałem je i poprosiłem aby sprowadziły rodziców. Musiały mnie zrozumieć, gdyż wieczorem podeszło do nas bardzo ostrożnie młode małżeństwo, któremu wyjaśniliśmy kim jesteśmy, dokąd zmierzamy i jakiej pomocy potrzebujemy. Z ich informacji wynikało, ze księdza tu na miejscu nie ma, zaś oni sami ubrań niestetu też nie są w stanie nam dostarczyć. Okazując nam wiele serca i życzliwości odwiedzili nas nieco później jeszcze raz i nakarmili do syta. Wskazali nam kierunek na Arnhem, radząc by tam szukać pomocy oraz przeprawy przez Ren. Ostrzegli przy tym, że w lasach przez które wypada nam  droga są rejony obsadzone przez wojsko niemieckie, oznakowane zakazami wstępu. Mężczyzna ów, żartując na pożegnanie rzekł - "myśmy was nakarmili, a wy jak dostaniecie się do Anglii i zbombardujecie nas". Ja ponieważ podawałem się za oficera lotnictwa, odparłem - "jeśli przylecimy to zbombardujemy was ale tylko czekoladą". Ani nazwy tej miejscowości nie zapamiętałem, ani też ze względów bezpieczeństwa nie prosiłem tych państwa o adres. Z zapadnięciem nocy ruszyliśmy dalej we wskazanym kierunku, nasza bowiem mapa już się kilka kilometrów po przekroczeniu granicy holenderskiej skończyła. Następny dzień przespaliśmy na zmianę z kolegą w lesie, pomni na ostrzeżenie życzliwych Holendrów. Od Arnhem dzieliło nas już niewiele kilometrów. Brak cywilnych ubrań oraz dobrej mapy dawały się mocno we znaki. Czuwała jednak nad nami Matka Boska. Wieczorem zastukaliśmy do jednego z przydrożnych domów, chętne poczęstowano nas chlebem i kawą, które wyniosła nam przed dom mała dziewczynka, ale to było wszystko czym byli w stanie nas wesprzeć. Nieco później tego samego wieczora niedaleko Arnhem wstąpiliśmy do maleńkiego ładnego domku. Starsza pani po zorientowaniu się kim jestesmy bardzo ciepło nas przyjęła i jak również poczęstowała kawą. Oprócz niej był tylko w drugim pokoju może dwunastoletni chłopiec odrabiający lekcje. Wychodząc zapytałem jeszcze panią czy nie mają zbędnej mapy Holandii, jako że mamy trudności w orientowaniu się w nieznanym holenderskim terenie. Zrozumiał to chłopiec, podbiegł do tej pani, mogła to być jego matka lub nawet babcia, coś jej szepnął do ucha, a kiedy uzyskał zgodę ofiarował nam samochodową mapę, która dobrze posłuzyła nam przez następny tydzień. Po paru godzinach dotarliśmy do miasta Arnhem, przycupnęliśmy między poskładanymi krzesłami na tarasie jakiegoś lokalu, czekając na zamknięcie go i uspokojenie ruchu w mieście. A kiedy miasto zapadło w błogi sen poszliśmy dalej szukać Renu, by jeszcze tej nocy przeprawić się na drugą stronę. Starym zwyczajem, posuwając się przez otwartą zabudowę, trzymaliśmy  na rękach związane buty i kocimi krokami posuwaliśmy się od bramy do bramy. Według naszego rozeznania ulica ta powinna prowadzić w stronę Renu. Równolegle do niej nieco poniżej, była ulica, amoże to był tylko plac, przy której mieściła się komenda wojskowa niemiecka, przed którą stali na posterunku żołnierze niemieccy, oddając co chwilę honory podjeżdżającym samochodami oficerom. Na czworakach by nie zostać zauważonymi przez wartowników, odległych od nas około 50 metrów przebrnęliśmy przez jeszcze jedną groźną przeszkodę i oczom naszym ukazał się Ren. Noc była ciemna i mglista, nie zauważyliśmy żadnego mostu, ani przy brzegu żadnej łódki, którą moglibyśmy przeprawić się na drugi brzeg. W pewnym momencie, parę metrów przed nami zobaczyliśmy betonowy blok, cos w rodzaju transformatora, a tuż za nim most pontonowy. Z oddali słychac było od czasu do czasu przejeżdżający pociąg. Przyczailiśmy się w nisko ogrodzonym ogródeczku prze parterowym domkiem, obserwując dłuższy czas tenże most pontonowy.Kiedy zrobiliśmy już kilka kroków w jego kierunku, ściskajac buty w rękach, nagle usłyszeliśmy dochodząca z mostu rozmowę, cofnęliśmy się, przylgnęli z powrotem do ziemi za murkiem ogrodu,a za kilka sekund wyszedł na nasz brzeg niemiecki podoficer w mundurze SA, który ku naszemu zadowoleniu poszedł prosto do miasta. Wycofując się w pośpiechu straciłem buty, ale później je znalazłem. Czas naglił świt był blisko trzeba było na coś się zdecydować. Wpełznęliśmy na deski pontonu, ja pierwszy Janek za mną i czołgając się  ostrożnie posuwaliśmy się coraz dalej. Po kilkunastu może metrach zobaczyłem po swojej lewej stronie budkę, podniosłem się cokolwiek i w środku zobaczyłem drzemiącego wartownika. Zrobiło mi się nieprzyjemnie, dałem znak ostrzegawczy koledze i czołgając posuwaliśmy się dalej. Pech chciał, że będąc na środku Renu poruszyliśmy luźno leżącą deskę, stuknęła zbyt mocno, obudziła wartownika, a ten zaczął wołać "halt" choć śmiem wątpić czy wogóle widział nas w tej gęstej mgle. Poderwaliśmy się i biegiem dopadliśmy drugiego brzegu. Zamierzaliśmy przed świtem odbić się od Renu jeszcze kilka kilometrów, ale ustępująca szybko mgła i otwarta przed nami pusta przestrzeń nie gwarantowały nam bezpiecznego marszu, nadal przecież szliśmy w naszych polskich mundurach wojskowych. Zawróciliśmy i jeszcze jeden dzień spędziliśmy w krzakach tym razem nad Renem. O zmierzchu ruszyliśmy dalej mając już jedną poważną przeszkodę za sobą. I tak doszliśmy do miejscowości Elst, położonej około 6km na południe od Arnhem. Pełni nadziei, że tylko kościół może nam pomóc weszliśmy późnym wieczorem na plebanię przy okazałym kościele w centrum miejscowości Elst. Przy pustym stole zastaliśmy siedzącego w płaszczu, mocno zafrasowanego, starszego księdza do którego w języku niemieckim zwróciłem się o pomoc w postaci ubrań cywilnych. Ksiądz wysłuchawszy nas oświadczył. Ja nie mam możliwości wam pomóc, ale idźcie nieco dalej, tam jest kościół katolicki, tam wam  napewno pomogą. Tak też zrobiliśmy. Było po godzinie 22-ej kiedy zapukaliśmy do bramy przylegającej do kościoła. W okienku pokazała się głowa zakonnicy i poprosiliśmy ją o rozmowę z księdzem. Zamkła okno, a po chwili otworzył bramę młody, przystojny ksiądz i zaprosił nas do srodka parafii. Jak wszędzie tak i tu, ze względu na nocne naloty Anglików, okna były szczelnie zasłonięte, księżulek oglądnął nas przy lampie, przeprowadził z nami krótki wywiad, a następnie wyszedł do sąsiedniego pokoju na rozmowę z proboszczem. Po powrocie zapewnił nas, że zrobi wszystko abyśmy uzyskali pomoc. Skontaktuję was z komendantem holenderskiej policji, który jest moim przyjacielem, a którego posterunek jest dosłownie na przeciwko kościoła. Uspokoił nas zapewniając, ze on na pewno rzetelnie nami sie zaopiekuje. Zatelefonował, cos tam pogadał po holendersku, a po krótkiej chwili zjawił się służbowy policjant z paskiem pod brodą, z uśmiechem na twarzy oświadczył, że nas aresztuje prosząc abyśmy spokojnie z nim poszli. Słowa te podobnie zresztą jak i on przyjęliśmy za żart. Za kilka minut byliśmy na posterunku, a przy biurku zastaliśmy w średnim wieku, bardzo przystojnego komendanta oraz dwóch cywili./Nazwiska ich, które poznałem po wielu latach cytuję w dalszej części opowiadania, dotyczącego okresu powojennego/.Pierwsze moje pytanie było "gdzie są Niemcy" - komendat wskazując palcem powiedział, sa tam na górze. W pierwszej chwili zrobiło się nam trochę głupio,ale musieli być pewni siebie i ich spokój udzielił się nam także. Opowiedziałem im cały przebieg naszej wędrówki, trwającej 12 dni i nocy informując, że celem naszej ucieczki jest dostanie się do polskiej Armii w Anglii. Przedstawiłem się jako podporucznik lotnictwa, a kolega jako podporucznik marynarki. Kłamstwem tym posługiwaliśmy się celowo, wiedząc, że te bronie Holendrzy darzą wielka sympatią. Czując, że dziwnym zbiegiem okoliczności trafiliśmy na holenderską organizację podziemną poprosiłem o pomoc w uzyskaniu cywilnych ubrań, bo poruszanie się w naszych polskich mundurach jest nazbyt uciązliwe i niebezpieczne, a czeka nas jeszcze długa droga przez Belgię, Francję okupowaną do Francji wolnej - południowej, a tam dopiero szukać będziemy okazji przedostania sie do Anglii. Poprosiłem też o informację w którym miejscu będziemy mogli bezpiecznie przekroczyć odnoge Renu- Waal. Zdaniem komendanta jest tylko jedno możliwe, nieco mniej ryzykowne przejście a raczej przejechanie koleją, gdyż rzeka Waal i mosty dla pieszych sa jeszcze bardziej strzeżone przez Niemców niż Ren przez który udało nam się przeprawić. Problem jednak w tym, że wypadałoby wsiąść do pociągu w Elst i przejechać do Tilburga, a u nich krucho z pieniędzmi na bilety dla nas. Zaproponowałem im marki, które przezornie organizowałem na drogę będąc w obozie. Wyrazili zgodę i za wręczone marki zobowiązali się zakupić bilety na pierwszy pociąg odjeżdżajacy przed godziną 6-tą rano. Problemem było zdobycie dwóch kompletów ubrań cywilnych dla nas, ale mieli nadzieję, że do rana i to nam załatwią. Odebrali od nas tabliczki z numerami obozowymi, sprowadzili nas do czystej celi w piwnicy, służącej za areszt, tam ogoliliśmy się , umyli, a potem spożyliśmy solidną kolację. po raz pierwszy od dwóch tygodni spędziliśmy noc jak ludzie w czystych łóżkach. Obudzili nas przed godziną 5-tą, a było to dnia 17.10.1942 roku, przyniesli dwa komplety ubrań w sam raz na nasz wzrost, półbuty, nakrycia głowy, coś z bielizny i jeden płaszcz tłumacząc się z zażenowaniem,że drugiego nie mogli zdobyć. Ponieważ kolega Janek Kaźmierczak był ode mnie o rok starszy, jemu płaszcz wręczyłem. Przebraliśmy się zostawiając tutaj nasze mundury, płaszcze, chlebak, nie zatrzymując nic co w razie jakiejś wpadki mogłoby nas zdradzić. Przed wyjściem zjedliśmy dobre śniadanie, a komendant wręczył mi swoje zapasowe okulary, abym się nimi maskował w pociagu. Podziękowaliśmy za gościnę i za ich nieocenioną wprost pomoc, za nieprzespaną i pracowitą noc jaką dla nas poświęcili i pożegnawszy się serdecznie ze wszystkimi wyszliśmy na ulicę. Wsiedliśmy na przygotowane rowery, jeden z nich pojechał przodem, drugi za nim w pewnej odległości, udając, że się nie znamy. tak dojechaliśmy do stacji kolejowej w Elst, gdzie oczekiwał nas ten trzeci i dyskretnie wręczył nam bilety oraz gazety, jedną holenderską, a drugą niemiecką. Na peronie jeden z tych panów zdązył mnie jeszcze poinformować, że w Tilburgu przed dworcem będzie ktoś na nas oczekiwał, pozna nas po gazecie w ręce. Gdyby go jednak nie było mamy iść ku południowi w kierunku Belgii i za torem po naszej stronie prawej będzie mała restauracja, której właścicielem, o ile się nie mylę jest Holender o imieniu Robert. Do niego, nie zdradzając skąd mamy informację, możemy zwrócić się o pomoc w przeprowadzeniu przez granicę do Belgii. Po chwili do stacji wjechał pociąg, wsiedliśmy do wagonu wraz z cywilami jadącymi do pracy. Aby zniechęcić pasażerów do nawiązania z nami rozmowy, zacząłem udawać, że czytam niemiecka gazetę. Nim pociąg jednak zdążył ruszyć, w ostatniej chwili wpakował się do naszego wagonu pluton niemieckiego wojska, więc pośpiesznie zmieniłem gazetę na holenderską. ponieważ nikt nie miał zamiaru im miejsca ustąpić gdy pociąg ruszył poszli szukać szczęścia w innych wagonach. Szczęśliwie choć w napiętych nerwach, dojechaliśmy bez żadnej kontroli do Tilburga przez Nijmegen i Hertogenbosch. Niestety nikt nas przed dworcem nie oczekiwał. pozsliśmy na wyczucie we wskazanym w Elst  kierunku, po przejściu toru poza miastem rzeczywiście spostrzeglismy oddaloną nieco od drogi małą restaurację, przypuszczalnie mogło to być w miejscowości Goirle, za co dziś nie mógłbym zaręczyć. Usiedlismy z dala od niej obserwując przez kilka godzin wchodzących i wychodzących klientów. Wielkiego ruchu w niej nie dopatrzyliśmy się. Pod wieczór zdecydowaliśmy się wejść do środka. Kolega usiadł przy stoliku, a ja podszedłem do barmana i półgłosem powiedziałem iż jesteśmy, uciekającymi z niewoli i prosimy o pomoc w przejściu granicy belgijskiej. Zaskoczyła go moja propozycja, chciał się dowiedzieć kto nas do niego skierował, na co mu odpowiedziałem, że zobowiązano  mnie do zachowania tajemnicy i słowa muszę dotrzymać. Mrugnął abysmy poszli z nim na zaplecze. Zaprowadził nas do niewielkiego pokoju, w którym po niedługim czasie  pojawiła się starsza elegancka pani oraz kilka osób z rodziny, w tym jeden młody inżynier. Wzruszyła nas życzliwość i gościnność z jaką nas przyjęli. Przy suto zastawionym stole i wystawnej kolacji spędziliśmy z nimi parę godzin. Kiedy było już dobrze ciemno dwóch mężczyzn z tego towarzystwa pojechało na rowerach w stronę odległej o parę kilometrów granicy, aby rozpoznac teren, szczególnie znajdujący się w granicy klasztoru z ogrodem przez który zamierzali nas przeprowadzić. Dość długo  nie wracali, tak że całe towarzystwo - łacznie z nami zaczęło się już niepokoić. Wrócili wreszcie koło godziny 21-ej lecz ze smutnymi minami. Według ich rozeznania granica, a wty także klasztor, zostały w tym dniu mocno obsadzone przez szwabów, co niewątpliwie wskazuje na to, ze coś niedobrego dzieje się po stronie belgijskiej. Ich zdaniem przejście przez granicę w noc dzisiejsza jest zbyt ryzykowne, a przez klasztor wprost niemożliwe. Gospodarz zaproponował nam zatrzymanie się u niego do następnej nocy. Po krótkiej naradzie z kolegą doszliśmy do wniosku, że nie możemy ich narażać. Niemcy mogą również dobrze myszkować w przygranicznym pasie holenderskim. Podziękowliśmy im za okazane nam serce, gościnność i szczere okazanie nam chęci pomocy, lecz nie skorzystaliśmy z ich propozycji oświadczając, że nie mamy prawa narażać ich na niebezpieczeństwo grożące im ze strony okupanta za przechowywanie uciekających jeńców.  Zdecydowaliśmy się zaryzykować przejście granicy bez przewodnika, zdala od drogi biegnącej z holenderskiego Tilburga do belgijskiego miasta Turnhout. Ustąpili wobec naszej stanowczej decyzji, choć dało się odczuć, że uczynili to niechętnie, aby jednak pomóc nam w maksymalnie możliwy dla nich sposób, podstawili dla nas dwa rowery, a tych dwóch Holendrów, którzy wcześniej byli na zwiadach, ubezpieczało nas w drodze, jadąc przed nami około stu metrów. W razie zauważenia przez nich czegoś podejrzanego, na umówiony sygnał, mieliśmy zjechać w  las, Kilkaset metrów przed granicą belgijską oddaliśmy im rowery, pożegnaliśmy ich i odbiliśmy od drogi w rzadko pokryty zagajnikiem teren. Na przciwległym skraju tego zagajnika spędziliśmy może około 2godzin, obserwując dokładnie przedpole. Nieco niżej przed nami, biegła równolegle do nas dróżka polna, którą w pewnym momencie przejechał niemiecki patrol motocyklowy. Kiedy zniknął nam z oczu, przeskoczyliśmy chyłkiem na drugą stronę tej dróżki, przekonani, że była to właśnie granica belgijsko-holenderska. O świcie dotaliśmy na przełaj do pierwszego belgijskiego miasta Turnhout.

25.01.2013

3.Droga przez Belgię

Pamiętając życzliwy stosunek do nas księży holenderskich i w konsekwencji nieocenioną pomoc, od chwili wejścia na teren Belgii wypatrywaliśmy wież kościelnych wierząc że i tu księża nam pomogą. Był to 18 październik 1942 roku, drugi nasz dzień marszu po cywilnemu. Przed pierwszym zauważonym kościołem w Turnhout przeczekalismy aż skończy sie poranna Msza św. a kiedy kościół się opróżnił, weszliśmy do srodka i do księdza, który był już ubrany do wyjścia, zwróciliśmy się z prośbą o pomoc w przebyciu dalszej drogi w kierunku Francji, zorientowawszy go uprzednio kim jesteśmy i jaki jest cel naszej wędrówki. Stanowczo odmówił naszej prośbie, twierdząc, że jest pod obserwacją i że dnia poprzedniego były na szeroką skalę zakrojone, aresztowania w okolicy. Czyż można było mu się dziwić w tej sytuacji, przecież mógł równie dobrze wziąc nas za prowokatorów podstawionych przez wywiad niemiecki. Przeszliśmy miasto i na drugim jego obrzeżu zauważyliśmy drugi kościół, a obok plebanię i przed nią siedzącego księdza. Także i jemu powtórzyliśmy naszą prośbę, prosząc na wstępie o szklankę wody ponieważ po wyczerpującym marszu mieliśmy obaj straszne pragnienie. Przystojny starszy ksiądz,
gdy się wygadałem że jestem z Krakowa, który on przed wojną znał bardzo dobrze, wyegzaminował mnie ze znajomości miasta i jego pomników. Ponieważ egzamin ten wypadł bezbłędnie upewniło go to, że nie jesteśmy szpiclami niemieckimi, współczuł nam, ale mimo to odmówił podania nawet szklanki wody, pokazując ręką iż grozi mu to powieszeniem. Nie okazaliśmy naszego oburzenia,rozumiejąc pod jak wielkim żyli strachem przed okupantem. Tłumaczyliśmy sobie także tym że mógł nie ufać obserwującej nas z paru kroków kobiecie, być może nawet jego gospodyni. Mocno jednak zdenerwowani niepowodzeniami nie prosiliśmy już nikogo przez cały dzień o żadną pomoc, a pragnienie ugasiliśmy dopiero wieczorem, zakradłwszy się do napotkanych oszklonych inspektów, pełnych pomidorów. Tam też spędziliśmy noc, a rankiem skoro świt ruszyliśmy z kilkoma pomidorami w kieszeni w stronę Brukseli. Mając już kilkadziesiąt kilometrów marszu pieszego od granicy holenderskiej, doszlismy do wniosku, że najkorzystniej byłoby wjechać koleją do Brukseli i w ten sposób zyskać na czasie , nie błądząc po wielkim mieście. Sądząc iż tu w środku Belgi ludzie nie będa tak wystraszeni jak w Turnhout zdecydowaliśmy  się jeszcze raz wstąpić do przydrożnego kościoła w małej miejscowości przed Mechlin. W pustym kościele, bo było to już w godzinach przedpołudniowych, zastaliśmy młodego księdza, który choć sam pewnie wiele nie miał, dał nam pieniądze na wykupienie 2 biletów do Brukseli. Zaoferowanych mu w zamian marek niemieckich nie przyjął. Do Brukseli dojechaliśmy szybko i szczęsliwie, za drogowskazami przeszliśmy miasto, a potem posługując się holenderską mapą udaliśmy się w kierunku Mons. Na noc zatrzymaliśmy się w jakiejś opuszczonej chatce, stojącej w zupełnie odludnym miejscu, w której zastaliśmy dwoje młodych nędznie ubranych ludzi, którzy podobnie jak my skorzystali chwilowo z dachu nad głową. W trzecim dniu pobytu na ziemi belgijskiej zbliżyliśmy się znacznie do granicy francuskiej, poświęcając wiele czasu na obserwację terenu.

23.01.2013

4. Droga przez okupowana Francję

Było to 20 lub 21.10.1942 roku kiedy nocą przekraczaliśmy trzecią granicę tym razem belgijsko - francuską na wysokości belgijskiej miejscowości Mons, a francuskiego miasta Maubeuge. Pomocą w przekroczeniu granicy była nam po pogodnym dniu wielka ulewa. Na samej granicy strasznych boleści żołądka dostał mój towarzysz ucieczki Janek Kaźmierczak, po wcześniejszym spożyciu brukwi, na pusty właściwie od kilku dni żołądek. Dosłownie czołgając sie na brzuchu w kałużach wody i przy mojej zachęcie słownej dowlókł się przez granicę do Francji. Przemoczeni do nitki, przed świtem dotarliśmy do niewielkiego gospodarstwa. Do części mieszkalnej dostawiona była szopa, przez którą weszliśmy po drabinie na słomę leżącą nad częścią mieszkalną. Zziębnięci, zmęczeni i przemoczeni przykryliśmy się słomą i dopiero wieczorem obudziły nas głosy ludzkie dochodzace z dołu. Zeszliśmy na dół, decydując się wejść do mieszkania, skąd powonienie nasze drażnił zapach smażonych ziemniaków. W mrocznej kuchni krzątała  się koło pieca w średnim wieku kobieta, przerażona naszym nagłym pojawieniem się nie mogła wymówić słowa. Kiedy oprzytomniała i zrozumiała kim jesteśmy, oświadczyła iż była święcie przekonana że w drzwiach stanął jej mąż były żołnierz francuski, na którego powrót z niewoli właśnie oczekiwała. Jak wreszcie do niej dotarło że jesteśmy  Polakami sprowadziła z sąsiedztwa małżeństwo mówiące po polsku ze wschodnim akcentem. Przedstawili się jako Ukraińcy, zastrzegając się że są z tych co myślą i czują po polsku. Zaprowadzili nas do swojego dwuizbowego mieszkania. On nazywał się Mikołaj Strychanin, mieszkali przy ulicy M-Route d"Elesmes 157 i było to już w Maubeuge lub jakimś osiedlu  przed tym miastem. Zastrzegam się, że wszelkie nazwiska i jeśli chodzi o teren okupowanej Francji, mogą nie być ścisłe ponieważ nie mogłem ich wówczas notować, a dopiero odtwarzałem je z pamięci po upływie dłuższego czasu. A więc państwo Strchaninowie przesuszyli nam mokre jeszcze ubrania, nakarmili, opatrzyli rany na nogach, dali własną suchą bieliznę i prawie siłą położyli nas do własnych łóżek, ścieląc sobie posłanie na podłodze. Jakby tego nie było dość to jeszcze pan Mikołaj zorientował się, że mój Janek nie ma co palić, wybrał się tej samej nocy na szmugiel do Belgii specjalnie po te papierosy dla niego, z którymi wrócił dopiero  rano. Ja nie paliłem i do dziś nie palę. Przeszliśmy u niego dwudniowa troskliwą kurację. W międzyczasie sprowadzili młodego, może w naszym wieku, Polaka obywatela francuskiego należącego do tamtejszego Ruchu Oporu, nazwiskiem Stanisław Różyński /może to było jego pseudo/ mieszkajacego przy tej samej ulicy nr.97. Zamienił nam resztę marek na franki, zakupił dla nas bilety na pociąg pospieszny do Paryża i coś tam jeszcze zostało kieszonkowego. Każdemu z nas wręczył po konserwie mięsnej ze znakami Francuskiego Czerwonego Krzyża. Nasz gospodarz Mikołaj Strychanin, widząc że ja jestem  bez płaszcza wręczył mi swój podgumowany czarny płaszcz. Stanisław ofiarował się jechać z nami do Paryża, by asekurować nas w podróży. Na stacji w Maubeuge wsiedliśmy do pociągu pospiesznego berlin, Bruksela, Paryż. Tłok był wielki, szkopi przypuszczalnie wracali z urlopów do okupowanej Francji. Nam wypadało jechać na stojąco w korytarzu tuż obok niemieckiego sierżanta, romansującego całą drogę z Niemką. Stanisław miał nas na oku lokując się w pewnej odległości od nas. Mieliśmy tak zwanego "pietra" ażeby któreś z tych Niemców nie zagadało do nas po niemiecku lub francusku, bo mogłoby dojść do wsypy. Szczęśliwie wjechał pociąg na peron  Paryskiego dworca, wysiedliśmy z ulgą na sercu, kierując się za ludźmi do wyjścia na miasto. Nasz konwojent Stanisław i  Janek pomaszerowali przodem. Na peronie pełno było patroli niemieckich oraz żandarmów francuskich. Tuż przed przekroczeniem bramki wyjściowej, chwycił mnie za rękę żandarm francuski, wyciągnął z kieszeni mojego płaszcza odstającą konserwę ze znakiem Czerwonego Krzyża i zapytał skąd to mam.  Widząc moje zakłopotanie wezwał niemiecki patrol. Na tyle jeszcze umiałem powiedzieć po francusku, że czując niemal oddech szwabów na swoich plecach, szepnąłem żandarmowi " jesteśmy polskimi jeńcami uciekamy z niewoli" Widząc tę scenę Stanisław, będący już razem z Jankiem za barierą, zawrócił i zdążył też coś powiedzieć żandarmowi, który natychmiast przepuścił mnie dając równocześnie znak Niemcom, że wszystko jest w porzadku. Okazało się, że akurat wtedy urządzono na peronie w Paryżu obławę na przemytników przewożących z Belgii tytoń i papierosy, a ja im podpadłem ze względu na wypchaną kieszeń. Dziękując Bogu za szczęśliwe zakończenie, poszliśmy za Stanisławem w miasto. Resztę dnia spędzilismy w małej restauracji u jego znajomych. Właściciel miał na imię Robert, ?mogło to być pseudo/ nazwiska nie pamietam, adres też nie jest stuprocentowo pewny 18 Rue Curial 19m.
Do lini demarkacyjnej, dzielącej francję, było jeszcze bardzo daleko. Za radą Francuzów pojechaliśmy nocnym pociagiem do Bourges, następna stacja za Vierzon. Gdy pociag sie zatrzymał jednymi drzwiami weszła kontrola Wehrmachtu, a my wysiedliśmy drugimi, wolno opuścilismy dworzec i skierowaliśmy się na południe. Resztę nocy nie mogąc znaleźć nic lepszego, spędziliśmy pod napotkaną przydrożną stodołą. O świcie ruszyliśmy, na wyczucie ku lini demarkacyjnej, do której jak się okazało było jeszcze wiele kilometrów. Po drodze wstąpiliśmy na ranną Mszę św. do napotkanego kościoła w miejscowości Chateauneuf. Po skończonej Mszy św. kolega Janek Kaźmierczak wszedł do zakrystii, by zapytać księdza jak najlepiej przedostać się na drugą stronę rzeki Cher. Ksiądz poradził mu iż najpewniej jest przepłynąć, gdyż most wprawdzie jest daleko, lecz strzeżony przez żołnierzy niemieckich. Z rady tej nie skorzystaliśmy i poszliśmy dalej tą samą drogą. Około godz, 8-mej rano wstapiliśmy do napotkanej małej kafejki o 3-ch stolikach i jednej bufetowej. Mając jeszcze kilka franków zafundowaliśmy sobie kawę i słodkie pieczywo.Ledwośmy zaczęli jeść a tu "jak zły duch" zjawił się niemiecki porucznik z młodą kobietą, chyba francuską i zajęli sąsiedni stolik. Na szczęście zajęci byli sobą, więc szybko skończyliśmy śniadanie i opuściliśmy kafejkę. Dalszy marsz kontynuowaliśmy aż do godzin popołudniowych,kiedy to zauważyliśmy most na rzece Cher oraz strzegących go żołnierzy niemieckich. Skorzystaliśmy, że do mostu zbliżała się grupa kobiet z dziećmi, zmierzając do kościoła na nieszpory, wmieszaliśmy się między nich i tak udało nam się przejść na drugą stronę rzeki. Szliśmy dalej w obranym kierunku, nie zdając sobie sprawy jak daleko do tej upragnionej granicy, najważniejszej dla nas, za którą dopiero będziemy mogli poczuć się wolni. Wąska droga wprowadziła nas w niezabudowane, uprawne pola ciągnące się na przestrzeni conajmniej jednego kilometra, przy końcu której po stronie prawej zauważyliśmy wolno stojącą fermę. Postanowiliśmy tam dojść i wypytać mieszkańców jak daleko jeszcze do granicy, Ferma usytuowana była w głębi dużego podwórza, ogrodzonego siatka drucianą. Przeszlismy przez podwórze i weszliśmy do domu, mając nadzieję, że oprócz cennych informacji gospodarze zaproszą nas choćby na skromny posiłek, byliśmy bowiem diabelnie głodni.A kiedy sympatycznej gospodyni przedstawiliśmy się i zapytali o granicę, przeraziła się i przyciszonym, głosem rzekła "granica jest za płotem, tu jest placówka niemiecka" W każdej chwili mogą nadejść Niemcy, szybko uciekajcie. Z wrażenie zapomnieliśmy o głodzie i nie namyślając się weszliśmy na podwórze, kierując się ku bramie. Jak z pod ziemi z za domu po zewnętrznej stronie ogrodzenia, pojawił się patrol niemiecki składajacy się z dwóch żołnierzy z bagnetami na karabinach i psa wilka. Szli w tym samym kierunku co my, dzieliła nas tylko siatka ogrodzeniowa i odległość nie większa jak 6 metrów. Z duszą na ramieniu, dla zmylenia przeciwnika, zaczęliśmy gwizdać popularną wówczas melodię francuską, dziś już jej nie pamietam, wyszliśmy za bramę w lewo nie oglądając się za siebie, poszliśmy tą samą drogą, którą przyszliśmy, kierując się w głąb okupowanej Francji. Po cofnięciu się około 300 metrów od fermy i lini demarkacyjnej, skręciliśmy w prawo i na przełaj dopadliśmy do widocznego w oddali zagajnika. Tutaj odprężyliśmy się i odpoczęli po przeżytych, denerwujących wrażeniach. Kiedy zapadała ciemna noc, przez drzewa i krzewy dojrzeliśmy słabiutkie światełko. Wyglądało na to, że tam jest chyba jakiś dom, ruszyliśmy w tym kierunku i oczom naszym ukazała się całkiem duża ferma.  W podworcu dom mieszkalny, obok stajnia i stodoła. Weszliśmy do mieszkania w którym przy dużym stole siedziało w średnim wieku małżeństwo spożywające kolację. Kolega Janek zaczął klarować, łamaną francuszczyzną cel naszego niespodziewanego pojawienia się, na co kobieta ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu a zarazem radości przemówiła. " Nie męczcie się, mówcie po polsku, my jesteśmy Polacy". Było to bezdzietne małżeństwo, pochodzące ze Śląska, osiadłe we Francji. On nazywał się Adolf Bączek, a osiedle w którym mieszkali - Marmagne Grand Cors - Cher. Po spożyciu wraz z nimi kolacji, ulokowali nas na noc w stajni obok koni, w obawie aby jakaś przypadkowa kontrol nas nie nakryła, bo mieliby z tego powodu wielkie nieprzyjemności. Pan Bączek okazał ochotę przeprowadzenia nas na drugą stronę linii demarkacyjnej. Zaproponował pozostanie u niego 2 dni, na co chętnie zgodziliśmy się, wychodząc z  założenia, że wykorzystamy je do obserwacji terenu i zorientowanie się w ruchu w pasie granicznym. Następnego dnia przez kilka godzin rąbaliśmy drewno na opał. Około godziny 9-tej zauważyliśmy zbliżajacych się z daleka dwóch żandarmów francuskich. Ukryliśmy się w stodole, obserwując cały czas przez szpary ich rozmowę z gospodarzem. Wypytywali go czy ktoś obcy się tutaj nie kręci i zobowiazali go do niezwłocznego w meldowania w razie zauważenia kogoś podejrzanego. Po ich odejściu wyszliśmy z ukrycia i aż do następnego wieczora wykorzystał nas gospodarz do wyrywania buraków pastewnych, stąd mieliśmy dogodne pole obserwacji. Po spożyciu zapracowanej kolacji, dnia 26.10.1942 roku, zbieraliśmy się do odmarszu, a z nami zgodnie z wcześniejszą obietnicą, szykował się gospodarz. Nadciągnęła tym czasem burza z piorunami i ulewny deszcz. Pożegnaliśmy gospodynię i wyszliśmy na podwórze, żegnał ja również mąż i też za nami wyszedł, by nam towarzyszyć do granicy. Nagle w drzwiach domu rozległ się histeryczny płacz jego żony i wołanie aby wrócił, bo ona ma przeczucie iż go więcej nie zobaczy żywego. Zawahał się pan Adolf, a ja widząc, że kobieta nie ustąpi , a krzyk jej może sprowadzić niepotrzebnych świadków, wytłumaczyłem mu, że nie może zostawić żony w takim stanie poświęcając się dla nas. Pożegnaliśmy go przy bramie i podczas największej ulewy skierowaliśmy się ku linii demarkacyjnej, odbijając kilkaset metrów na zachód od fermy przy której dwa dni temu mieliśmy spotkanie z niemieckim patrolem. Było to dla nas najtrudniejsze, a zarazem najgorsze i najwięcej zdrowia kosztujące nas przejście. W ciągu 22dni i nocy przeszliśmy szmat drogi idąc z północno-zachodnich Niemiec przeszliśmy szczęśliwie 3 państwowe granice, a przed nami aby wydostać się wreszcie z matni niemieckiej, stanęła ta ostatnia czwarta najważniejsza, za którą czekała nas wymarzona przez wiele lat wolność. W największym napięciu nerwów, polecając się opiece Boskiej przedzieraliśmy się z zachowaniem nadzwyczajnej ostrożności, przez rozciągniete potykacze z drutów kolczastych. Każde najmniejsze szarpnięcie mogło spowodować alarm w placówce niemieckiej. Przez kilka godzin trwała ta mordercza przeprawa, bo poza dość szerokim szeregiem potykaczy, a następnie rowem trzeba było iść bardzo wolno i uważnie, pamiętając ostrzeżenie pana Bączka że żołnierze niemieccy, nie bacząc że to jest granica, bardzo często zapuszczają się w głąb Francji penetrując teren przygraniczny.

22.01.2013

CZĘŚĆ VI

 - Wolnej Francji

 - Ponownie w kleszczach niemieckich


Nad ranem dnia 27.10.1942 roku dotarliśmy wreszcie, całkowicie wyczerpani nerwowo i psychicznie, przemoczeni i to więcej od wylanego potu niż padającego całą noc deszczu, do francuskiej placówki straży granicznej i oddaliśmy sie w ich ręce. Dziwnym zbiegiem okoliczności zmieściliśmy się w zaplanowanym przeze mnie terminie dotarcia do wolnej Francji. Przed ucieczką napisałem do rodziny w Polsce, że na moje imieniny będę u kolegi por. Jana Bieżanowskiego w Grenoble i rzeczywiscie z pomocą Bożą w wigilię św. Tadeusza byliśmy wolni. Dowódca placówki, po nakarmieniu nas czekoladą i kawą, odstawił nas do swojej Komendy, a ci przekazali nas do Pensjonatu w Chateauroux, celem odbycia kwarantanny i na leczenie. Po odbyciu tygodniowej kwarantanny przekazano nas  do Polskiego Schroniska w Limoge stąd do Auch, a w dniu 10.11.1942r. do Montestruc. Krótko trwała nasza radość z odzyskania wolności albowiem 11.11.1942 r. zaskoczyła nas wiadomość o zajęciu przez armię niemiecką również całej południowej, tak zwanej wolnej Francji. Ponieważ obsadzili wybrzeża i granicę z Hiszpanią, plan nasz przejścia przez Pireneje, by przez Hiszpanię szukać drogi do Anglii z konieczności musiał ulec przesunięciu w czasie. Z Montestruc przeniesiono nas do Mont Dore do Polskiego Schroniska w którym przebywaliśmy od 5.12.1942 do 27.01.1943r. Myśl o wydostaniu  się z kotła niemieckiego spędzała nam sen z powiek, aż pewnego zimowego dnia nadarzyła się okazja do wyjazdu do Bagnols les Bains, a stąd do Perpignam. Doszliśmy do gór gdzie zorganizowano większa grupę Polaków i opłacony przez polskiego łącznika przewodnik miał przeprowadzić nas przez Pireneje na stronę Hiszpańską. Nieuczciwy przewodnik, nie pamietam czy był to Francuz czy Hiszpan, wyprowadził nas niezbyt daleko w góry i zasłaniając się grożącym mu niebezpieczeństwem ze strony patroli niemieckich jak i straży granicznej hiszpańskiej, oświadczył że dalej nie pójdzie i pozostawił nas własnemu losowi. Podzieliliśmy się na małe grupki, ja poszedłem z moim towarzyszem ucieczki Jankiem Kaźmierczakiem i dobraliśmy do siebie na trzeciego młodszego od nas aspiranta Józefa Srokola, który o ile się nie mylę też był uciekinierem z Niemiec. Szczytami gór biegła granica, stąd był niezapomniany widok na Morze Śródziemne.

21.01.2013

CZĘŚĆ VII

Droga przez Hiszpanię

Pireneje przeszliśmy szczęśliwie 4.02.1943r., nad ranem byliśmy już w Hiszpanii. Dzień przeleżyliśmy w wysokich trawach u stóp gór, kryjąc się przed penetrującymi góry Hiszpanami. Zdarzały się wypadki oddawania w ręce Niemców złapanych na granicy cudzoziemców. Nocą przeszliśmy miejscowość Figueras z zamiarem dojścia do Barcelony do Polskiej Ambasady. Nasrępny dzień spędziliśmy w przydrożnych krzakach przed miejscowością Gerona. Wieczorem przeszliśmy Geronę na bosaka, ale pech chciał, że daleko za miastem, na polnej drodze natknęliśmy się w ciemnościach na patrol policyjny. Zawrócili nas do miasta i za nielegalne przekroczenie granicy osadzono nas w miejscowym więzieniu. Więzienie zapełnione było republikanami z okresu wojny domowej, w wielu celach śmierci od kilku lat oczekiwali ludzie na wykonanie wyroku. Nas osadzono na drugim piętrze w obszernej zbiorowej  celi, otoczonej takimi samymi przestępcami jak my, lecz różnej narodowości, Bez posłania i przykrycia spędziliśmy na gołym betonie przy wejściu do cuchnącego ustępu około 3 tygodnie. Dopiero w czwarty tygodniu, na interwencję Czerwonego Krzyża chyba Brytyjskiego, wydano nam po jednym kocu. Warunki pod każdym względem fatalne, wyżywienie beznadziejne. Dopiero na interwencję naszego Rządu Londyńskiego, jak się domyślaliśmy popoartą dewizami, zaczęto nas sukcesywnie zwalniać w miesiącu marcu, pod pretekstem chorób. Zwolniono najpierw Amerykanów, Kanadyjczyków i Anglików, potem Żydów, a na końcu Polaków.
3 marca 1943 roku po miesięcznym pobycie w więzieniu zostałem zwolniony i razem z kolegami pojechałem do Barcelony. W Polskiej Ambasadzie każdy z nas otrzymał pewną kwotę pesetów wystarczającą na zakup ubrania, bielizny i biletu do Madrytu. Nas Polaków zakwaterowano w Madrycie w różnych pensjonatach na koszt Polskiego Rządu w Londynie. Nasza trójka została zakwaterowaa we wspólnym pokoju w pensjonacie "Pension Pena". Od naszych władz otrzymywaliśmy co miesiąc kilkadziesiąt pesetów na drobne wydatki. Obowiązywał nas zakaz opuszczania  miasta i co czwartek musieliśmy meldować się w Komisariacie Policji.
Do celu naszej podróży droga była jeszcze daleka. Od 5.03 do 1.06. 1943 r. przebywaliśmy w Madrycie oczekując na zorganizowanie transportu do Portugalii, gdzie jak się oficjalnie mówiło, mieliśmy być internowani. Przed nami odjechał pierwszy polski transport, nasza trójka załadowała się do pociągu następnego dnia.

20.01.2013

CZĘŚĆ VIII - Droga przez Portugalię, Gibraltar do Szkocji

Dnia 3 czerwca 1943 roku wysiedliśmy z pociągu na końcowej stacji w południowej Portugalii w maleńkim porcie rybackim nad Atlantykiem w miejscowości Sarges na cyplu Cabo de Sao Vincente. Dziwnym zrządzeniem losu tutaj spotkałem mego krajana kolegę ppor. Janka Bieżanowskiego, któremu zawdzięczałem przysłanie do obozu jenieckiego wycinka mapy i kompasu. Dalszą podróż odbywaliśmy razem. Pod osłoną nocy załadowaliśmy się na prywatny kuter rybacki i rankiem 5.06. 1943 roku dopłynęliśmy szczęsliwie do Gibraltaru. Po wstępnych badaniach oraz zadeklarowaniu się do wstąpienia do Polskiej Armii, umundurowano nas w angielskie Battle-dressy i zakwaterowano do czasu skompletowania konwoju morskiego w kierunku Anglii. W oczekiwaniu na transport kolega ppor. Janek Bieżanowski, jako że przed wojną śpiewał w chórze i grał na trąbce w orkiestrze gimnazjalnej, zorganizował kilkuosobowy chór i ku wielkiemu zadowoleniu miejscowego księdza zaśpiewaliśmy podczas Mszy św. kilka polskich pieśni, w maleńkim kościółku w Gibraltarze. Dnia 17.06  załadowaliśmy się na statek Santa Rosa wypełniony kolonialnymi wojskami brytyjskimi i chyba do 22.06.43r. pozostaliśmy na redzie. Któregoś dnia byliśmy świadkami niespodziewanego pojawienia się niemieckich myśliwców, które zaskoczyły obronę przeciwlotnicza Gibraltaru. Na szczęście obyło się bez bombardowania, a skończyło sie tylko na chwilowej strzelaninie. Konwój nasz, po skompletowaniu, wypłynął w drogę 22.06.1943r. O ile pamiętam składał się z jedenastu jednostek morskich w tym jeden lotniskowiec i kilka ścigaczy. W drodze przeżyliśmy kilka alarmów, powodowanych zbliżaniem się niemieckich samolotów oraz grasujacych na Atlantyku łodzi podwodnych. Nie ominęły nas także groźne sztormy i burze. Płynąc zakosami dopłynęliśmy w dniu 29.06.1943r. do szkockiego portu w Glasgow, skąd pojechaliśmy do Londynu do tak zwanej "Patrioticschool". Tutaj poddani byliśmy dokładnemu badaniu przez wywiad brytyjski, a trwało to od 1 do 23 lipca 1943r. Tutaj również zgłosiłem się na ochotnika do lotnictwa, mimo iż w Polsce byłem piechurem. Na przeszkodzie stanął mój wiek, okazało się że byłem o rok za stary, a do tego jeszcze komisja lekarska orzekła, że serce niezbyt mocne. W tej sytuacji zgłosiłem się ochotniczo do I-ej Samodzielnej Brygady Spadochronowej, która jak się dowiedziałem ma być użyta wyłacznie na terenie Polski. Do Brygady zgłosił się również kolega Józef Srokol z którym los złączył mnie w Pirenejach, natomiast mojemu towarzyszowi ucieczki podchorążemu Janowi Kaźmierczakowi nie bardzo odpowiadało fruwanie w powietrzu więc wybrał Dywizję Pancerną. Z żalem rozstałem się z nim po wspólnie przeżytej niewoli i niebezpiecznej  wędrówce przez całą Europę.

19.01.2013

CZĘŚĆ IX - Służba w I-ej Samodzielnej Brygadzie Spadochronowej

Z Londynu pojechałem  pociągiem do Kinghorn, tu dostałem skierowanie do Leven w Szkocji, gdzie mieściło się Dowództwo Brygady. Przyjął mnie na dłuższa rozmowę zastępca dowódcy Brygady, sympatyczny pułkownik Jan Kamiński. Nie mając żadnych dokumentów wojskowych, stwierdzających mój stopień wojskowy, przyjęto mnie na słowo jako kaprala podchorążego. Otrzymałem przydział do 9-tej Kompanii w III-cim Batalionie, której dowódcą był kapitan rezerwy Ignacy Gazurek, a dowódcą batalionu mój komendant Dywizyjnego Kursu Podchorążych Rezerwy z Krakowa ówczesny kapitan, zaś obecnie dr. podpułkownik Zdzisław Szydłowski. Po niespełna 2 tygodniach oddelegowany zostałem 3.08.1943r. na Kurs Podoficerski do położonego na wschodnim wybrzeżu Szkocji Petenweem, którego komendantem był ówczesny kapitan Wacław Płoszewski. Większość z pośród uczestników Kursu byli to ludzie, którzy przeszli swoją drogę krzyżową przez Związek Radziecki i Środkowy Wschód. W październiku przeszedłem szkolenie przygotowawcze do skoków spadochronowych w tak zwanym "Małpim Gaju" w Largo, zakończone awansowaniem mnie do stopnia plutonowego podchorążego. Od 19 do 31.10.43r. odbyłem Kurs Spadochronowy połączony ze skokami z balonów i samolotów Ringway. Po skokach powróciłem do 9 Kompanii na funkcję zastępcy dowódcy plutonu. Nie satysfakcjonował mnie awans na plutonowego podchorążego, bo stopień podporucznika rezerwy, choć z niezawinionym przeze mnie opóźnieniem, należał mi się w 1939 roku. Dzięki przypadkowi dowiedziałem się, że na terenie Szkocji w Centrum Wyszkolenia Piechoty w Dumfernleine znajduje się podpułkownik Mordarski, zastępca d-cy 12 Pułku Piechoty z Wadowic, u którego w czerwcu 1939 roku zdawałem egzamin na stopień oficerski. Napisałem do niego aby mi zaświadczył, jeżeli mnie pamieta, że egzamin taki złożyłem przed komisją, której przewodniczył i tym samym przysługuje mi stopień podporucznika rezerwy ze starszeństwem od 1939roku. Podpułkownik Modarski przysłał mi takie zaświadczenie i przekazałem je wraz z podaniem d-cy III Batalionu ppłk. dr. Zdzisławowi Szydłowskiemu. W tymże samym czasie wyszedł także wniosek z Brygady na nominację moją na podporucznika, otrzymałem ją lecz ze starszeństwem 1.03. 1944r. Od tej pory pełniłem funkcję dowódcy plutonu. W ramach tej samej Kompanii ukończyłem Kurs Walk Ulicznych w południowej Anglii. Z dniem 13.04.1944r. przeniesiony zostałem na dowódcę plutonu do 8-ej Kompanii, której dowódca był wówczas Tadeusz Pisarski. kompania zakwaterowana była w Coupar Fife, a po przeniesieniu nas do środkowej Anglii w Peterborough. Ukończyłem Specjalny Kurs dla Path-Finders/była to grupa żołnierzy skacząca wcześniej przed głównymi siłami z zadaniem wytyczenia i osłony zrzutu/. Tuż przed akcją nastąpiła zmiana na stanowisku dowódcy Kompanii, po odwołanym poruczniku Tadeuszu Pisarskim 8-mą Kompanię objął porucznik Albert Smaczny. W ramach tej Kompanii brałem udział w operacji powietrzno-desantowej Market - Garden w rejonie Arnhem na terenie Holandii, na południowej stronie Renu w Driel.
Po powrocie z Holandii do Anglii, odkomenderowany zostałem  na instruktora do Spadochronowego Ośrodka Zapasowego w Elie w Szkocji, do szkolenia młodego rocznika. W dniu 7.01.1945 roku przeniesiony zostałem do 3-ej Kompanii stacjonującej w Wansford koło Peterborough, z którą wyjechałem do  Brytyjskiej Strefy Okupacyjnej na terenie Niemiec. W Kompanii tej pełniłem funkcję dowódcy plutonu aż do czasu objęcia w roku 1946-tym funkcji II adiutanta w I Batalionie w Bramsche. 23.02.1946 roku ożeniłem się z Polką, rodowitą Kaliszanką, którą  Niemcy jako 14-sto letnią dziewczynkę deportowali w roku 1940 do przymusowych robót. Po zakończeniu wojny znalazła się w obozie dla wysiedlonych w Osnabruck. Jesienią 1946 roku dały znać o sobie choroby przewodu pokarmowego, serca i stawów i na wniosek lekarza Batalionowego skierowany zostałem na leczenie do Brytyjskiego Szpitala Wojskowego w Munster, gdzie spedziłem cały miesiąc.
17. 05.1947roku urodziła sie nam córka Krystyna i po zdemobilizowaniu w dniu 22.07.1947 roku wróciłem wraz z żoną i córką do Polski do mojej rodzinnej miejscowości w Bieżanowie.

18.01.2013

Moje Powojenne Kontakty z Holandią

Przez długie lata nurtowało mnie pragnienie odszukania tych ludzi, których dziwnym zrządzeniem losu spotkałem na trasie mojej ucieczki z niewoli w roku 1942-gim, korzystałem z ich nieocenionej pomocy jakiej udzielali mnie i mojemu koledze z narażeniem własnego życia.
O losach ich nic nie wiedziałem, nazwisk Holendrów wcale nie znałem, a jeśli chodzi o adresy Polaków obywateli francuskich też nie miałem i do dziś nie mam pewności czy są prawidłowe, odtwarzałem je bowiem z pamięci dopiero po dojściu do wolnej Francji. Nawiązywanie kontaktów z zachodem w okresie stalinowskim, a długo jeszcze potem, źle było w Polsce widziane. Dopiero kiedy nastała jaka taka "odwilż" odważyłem się dnia 10.12.1970 roku wystąpić do Ambasady Królestwa Holandii w Warszawie z pisemną prośbą o pomoc w odszukaniu tych członków Holenderskiego Ruchu Oporu z miejscowości Elst koło Arnhem, którym wraz z kolegą Janem Kaźmierczakiem najwięcej mieliśmy do zawdzięczenia. Ich cywilne ubrania dodały nam "wiatru w żagle", a najlepszym dowodem tego było przejście Belgii w 3 dni, gdzie średnio wypadało po 55 km dziennie. Spotkałem się  z  nadzwyczajnym   serdecznym i natychmiastowym przychylnym ustosunko- waniem się Ambasady Królestwa Holandii do mojej prośby. W stosunkowo krótkim terminie otrzymałem 2 listy, które w całości cytuję:

Ambasade Ven Het Koninkrjk 
Der Nederlanden
Ambasade Royal
Des Pays - Bas
no.65

                Szanowny Panie List pana z 10 grudnia 1970 roku głęboko mnie wzruszył, dziękuję Panu za niego serdecznie tak w moim imieniu, jak i imieniu tych z moich rodaków, którzy Panu pomogli czy podtrzymywali na duchu w czasie tej okropnej Odysei przez Europę, którą przeżył Pan w 1942 roku. Odysei, która szczęśliwie zakończyła się, kiedy połączył się Pan ze swoimi dzielnymi rodakami w Anglii.
Z uczuciem wielkiej wdzięcznosci i dumy, przesyłam list pana do Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Hadze, które mam nadzieję nada tej sprawie rozgłos na jaki zasługuje.
Proszę przyjąć wyrazy mojego prawdziwego szacunku i poważania.
                                            Charrge d`Affairess
                           J.Th.H.C.van Ebbenhorst Tangbergen


Pan Tadeusz Kramarz
Kraków-Bieżanów                W-wa 11.01.1971r.


Następny list, nagłówek Ambasady jak wyżej.

                                                W-wa 4.03.1971r.


Szanowny Panie.

Nawiązując do mojego listu z dnia 11 stycznia br.Nr,65 z przyjemnością zawiadamiam Pana, że opis Pana odysei, przesłany mi w liście z dn.10 grudnia 1970r. zyskał wielki rozgłos w Holandii; wydrukowały go tłustym drukiem różne dzienniki centralne i prowincjonalne. Oprócz tego Radio Holenderskie w jednej ze swych audycji podało niedawni wzmiankę o Pana przygodach. Pierwszego marca dostałem list od mojego rodaka, byłego inspektora policji w Elst, Pana Broens, który przeczytał artykuł o Pana przygodach w jednej z gazet  holenderskich i pisze mi z wielka radością, że to właśnie on ze swoimi znajomymi pomagał Panu w Elst w październiku 1942 r. z księdzem Sloot i Panem Wiesebron. pisze również, ze oni także przezyli wojnę i pozdrawiają Pana bardzo serdecznie. Pan Broens prosi Pana o napisanie do niego o sobie i swoim towarzyszu ucieczki Janie Kaźmierczaku.
Podaję Panu adres Pana Broens:
/tu został podany adres/
Może Pan napisać list po polsku ponieważ Pan Broens ma przyjaciela z pochodzenia Polaka, który mu obiecał Pana list przetłumaczyć.

                                  Łączę wyrazy poważania
                       Ambasador Królestwa Holandii
                                            H. Hagenaar








16.01.2013

Pan Tadeusz Kramarz
        
20.03.1971 roku wysłałem mój pierwszy, dziękczynny list do byłego komendanta policji w Elst pana J.H.H.Broennsa, aktualnie emerytowanego komisarza policji, zamieszkałego wraz z żoną w Hengelo. Opisałem po krótce dalsza naszą drogę, pełną przygód od Elst przez kraje zachodniej Europy - Gibraltar do Anglii,  moją do samodzielnej Brygady Spadochronowej i powrotną w 1944-tym do Driel koło Elst, a Jana Kaźmierczaka do Dywizji Pancernej. Załączyłem także 3 zdjęcia wykonane gdzieś w rejonie Driel w czasie naszej operacji powietrznej Market- Garden. W odpowiedzi na mój list pan Broens w liście z dnia 15.04.1971r. opisał swoje i swoich wspópracowników przeżycia, członków byłego Ruchu Oporu z pomocy których skorzystaliśmy w 1942 roku i dzięki której szczęśliwie dotarliśmy do Anglii.
Wszyscy oni wojnę przeżyli, a są to:

-J.H.H.Broens  były komendant policji w Elst miesiąc po naszym spotkaniu zbiegł przed aresztowaniem przez Gestapo i do września 1944roku, do desantu naszej Brygady, ukrywał się po różnych wsiach holenderskich.

-C.G.B.Sloot    ksiądz kapelan /wikary/ w Elst, po wojnie pastor / proboszcz/ parafii Joppe koło Grossel. / W części V/2 wspomniałem iż przez tą miejscowość szliśmy nocą w październiku 1942 roku/

-P.Wannet    to ten który przyszedł po nas na plebanię, po wojnie objął funkcję komendanta policji w Elst, aktualnie emeryt.

-D.Wiseborn    w roku 1943-cim aresztowany przez Gestapo, do końca wojny przesiedział w obozie koncentracyjnym w Rawensbruk, skąd wrócił na noszach, obecnie mieszka w Elst.

-H.W.Peters      najmłodszy z nich, mieszka w Lent koło Nijmegen.


Tak dzięki pomocy Ambasady Królestwa Holandii, doszło do uzyskania pierwszych wiadomości o moich holenderskich dobroczyńcach, którym winien jestem dozgonną wdzięczność. Ambasadzie tej zawdzięczam także doprowadzenie do mojego pierwszego spotkania z nimi i zaciśnięcia głębokiej przyjaźni z całą wyżej wymienioną piątką i ich rodzinami. W miesiącu kwietniu 1971r. Zarząd Główny ZBoWID w Warszawie organizował pielgrzymkę rodzin do odwiedzenia grobów poległych żołnierzy polskich na holenderskiej ziemi. Zaproponowano mi wyjazd na który  się chetnie zgodziłem. O moim przyjeździe do Holandii już wczesniej Ambasada Holenderska powiadomiła pana Broensa. O godzinie 8-mej rano 30.04.71r.  oczekiwał wraz z żoną i tłumaczem panem Witoldem Nowakiem, byłym żołnierzem Dywizji Pancernej na dworcu w Hengelo na pociąg Warszawa-Hook of Holland. Z okna pociągu zauważyłem bardzo wysokiego przystojnego siwego pana trzymającego kartkę papieru z napisem dużymi literami  "KRAMARZ-POLSKA". Wybiegłem z wagonu odszukałem go szybko w tłumie, uścisnęliśmy się ze łzami w oczach, wzruszenie nie pozwalało nam zamienić zbyt wiele słów. Przedstawił mnie swojej żonie, zdążyłem wypowiedzieć tylko parę słów podziękowania, a ponieważ dyżurny  ponaglał do odjazdu, ja musiałem jechać dalej z pielgrzymką do Bredy, pośpiesznie wcisnąłem mu polską żubrówkę, on mnie mapę Holandii z naniesioną trasą mojej wędrówki w roku 1942-gim oraz adresem mojego miejsca zakwaterowania na czas pobytu do 6.05.71r. Miło mi było. że świadkiem tej sceny był jedyny spadochroniarz który ze mną jechał, a mianowicie pułkownik Jan Kamiński.

Z Utrechtu przewieziono nas autobusami do Bredy, skąd po wstępnym powitaniu przez panią Dyrektor A. Blom-de Recht oraz miejscowe polsko-holenderskie rodziny  rozjechaliśmy się na kwatery. Ja dostałem przydział do państwa E. Lewandowskich w Ulvenhout. Centralna uroczystość złożenia hołdu poległym żołnierzom Dywizji Pancernej odbyła się w Bredzie. W dniu 1.05.1971r. razem z płk. Janem Kamińskim, oraz członkami rodzin poległych żołnierzy I Samodzielnej Brygady Spadochronowej oddaliśmy hołd naszym towarzyszom broni spoczywającym na cmentarzu w Oosterbeek. W drodze powrotnej złożyliśmy kwiaty pod Pomnikiem Polskich Spadochroniarzy, wzniesiony przez Holendrów w Driel. W dniu 2.05.71r. odbyła się główna uroczystość na Polskim Cmentarzu Wojskowym w Bredzie, gdzie spoczywają polegli żołnierze Dywizji Pancernej gen. Maczka oraz lotnicy. Tutaj po zakończeniu uroczystości, przeżyłem drugie wzruszające spotkanie. Z Arnhem przyjechała ze swoim mężem i małym synem pani Vink aby mnie spotkać, pamiętała bowiem, że w roku 1942-gim jako 9 letnia dziewczynka wyniosła nam pożywienie.Dzień 4 maja, zgodnie z planem Holendrów, przeznaczony był na moje spotkanie z byłymi członkami  Ruchu Oporu w Elst. O godz.11-tej zajechałem z moim gospodarzem i tłumaczem zarazem, panem Edmundem Lewandowskim, przed budynek Policji z roku 1942, a obecnie magistrat, przed którym oczekiwała mnie znaczna grupa ludzi. Powitał mnie burmistrz Gminy Elst pan Baron Von Hovell tot Westerflier i zaprezentował moich znajomych z przed 29 lat panów J,H.H.Broensa, P.Wanneta i H.W.Petersa byłych policjantów, oraz współpracującego wówczas z nimi pana D.Wiesebrona, ponadto ich małżonki Obecni byli również przedstawiciele prasy, radia, fotoreporterzy i wiele innych osób. Po serdecznym i wzruszajacym obie strony powitaniu, zaprowadzono mnie do pamiętnej z roku 1942 celi znajdującej się w piwnicy, gdzie przebieraliśmy się w cywilne ubrania, potem pokazano mi pokój w którym rozmawiał z nami wówczas komendant Broens i odprawił w dalszą drogę. Wprawił mnie w nie małe zakłopotanie bo zapytał "Przywiozłeś szelki, które Ci wówczas pożyczyłem, pamiętam że przyrzekałeś mi je zwrócić". Zawstydzony odparłem " niestety nie, zbyt dużo czasu upłynęło i zużyły się". Następnie poproszono nas do dużej sali konferencyjnej, zajęliśmy miejsca przy stołach ustawionych w podkowę. Burmistrz Gminy Elst, po wyrażeniu przeze mnie zgody wygłosił w języku niemieckim kilkudziesięciominutowe przemówienie, w którym naświetlił, znany mu dobrze przebieg mojej ucieczki przez ich ziemie, następnie przez kraje zachodniej Europy, więzienie w Hiszpanii, Gibraltar do Polskiej Armii w Anglii. Wiele miejsca poświęcił Polskiej Dywizji Pancernej i naszej Brygadzie Spadochronowej, które walczyły na ich terenie i przyniosły im upragnioną wolność. Wyraził żal, że mój towarzysz ucieczki Jan Kaźmierczak, osiadły po wojnie w Anglii nie mógł przyjechać z powodu choroby. Kończąc przemówienie udekorował mnie przyznanym przez Radę Gminy Elst srebrnym medalem przedstawiajacym Herb, a pod nim napis GEMEENTE ELST, zaś na odwrocie " DANK VOOR UW IN DE BEVRIJDING VANN NEDERLAND 1944/45". Po krótkim podziękowaniu z mej strony oraz wykonaniu pamiatkowego zdjęcia, z inicjatywy gospodarzy spotkania, pojechaliśmy z panami Broens, Wannet,Wiesebron, Peters i ich małżonkami i panem Albertem Baltussen do Driel, gdzie pod Pomnikiem upamiętniającym walkę naszej Brygady złożyłem wiązankę kwiatów. Podobną wiązankę w imieniu Holendrów złożył również pan Baltussen. Wspomnieć muszę iż państwo Albert Baltussen i jego siostra Cora Baltussen opiekują się grobami poległych, polskich spadochroniarzy. Z panią Corą Baltussen mieliśmy przyjemność spotkać się przed kościołem w Driel w dniu 1 maja, kiedy wracaliśmy całą grupą z Oosterbeek.
Po krótkim pobycie w Driel udaliśmy się w dalszą drogę tj. do Polskiej Ambasady w Hadze, gdzie na zaproszenie pana Ambasadora Lechowicza odbyło się spotkanie z Holenderską Polonią i naszą pielgrzymką. Po prezentacji i powitaniu przez pana Ambasadora przybyłych Holendrów i ich małżonek w tej ścisłej grupie ,plus przybyła z Arnhem pani Vink z mężem, mieliśmy spotkanie z przedstawicielami prasy holenderskiej. O walkach żołnierza polskiego na wszystkich frontach w latach 1939-1945 informowali zebranych zastępca Ambasadora, z ramienia Dywizji Pancernej pułkownik Łabno, a o walkach I-szj Samodzielnej Brygady Spadochronowej w rejonie Arnhem- Driel, oraz przyczyn niepowodzeń desantu powietrznego poinformował pułkownik Jan Kamiński. W wywiadzie przeprowadzonym ze mną, tłumaczonym przez kolegę E.Lewandowskiego, przedstawiłem przebieg naszej ucieczki z obozu jeńców wojennych w roku 1942-gim, podkreśliłem pomoc z jaką spotkaliśmy się ze strony życzliwej ludności holenderskiej, a szczególnie Holenderskiego Ruchu Oporu w Elst. Podkreśliwszy wielkie znaczenie tej pomocy złożyłem podziękowanie obecnym na sali byłym członkom Holenderskiego Ruchu Oporu, którzy przed 29 laty serdecznie nas przyjęli i wyekwipowali na dalszą drogę i przyczynili się do tego, że dwa lata później powróciliśmy na holenderska ziemię z bronią w ręku, by choć w części spłacić dług wdzięczności. Przedstawicieli prasy prosiłem o przekazanie podziękowania tym wszystkim obywatelom holenderskim, którzy na trasie naszej ucieczki zawsze chętnie, w miarę możliwości, udzielali nam pomocy. Dziennikarze przeprowadzili wywiad z panem Broens, fotoreporterzy zrobili mi zdjęcie z panią Vink, a ponadto drugie zbiorowe z grupą byłych policjantów z Elast. Po krótkiej pożegnalnej rozmowie z panem Ambasadorem, Konsulem i ich małżonkami pojechaliśmy, w składzie w jakim do Hagi przyjechaliśmy, do miejscowości Joppe by odwiedzić księdza C.G.B Sloot w jego parafii. Przybycie moje sprawiło mu wielką radość, mimo dolegliwości wstał z łóżka, przeprosił że nie mógł wziąć udziału w porannym spotkaniu w Elst i naszej Ambasadzie. Naturalnie głównym tematem były wspomnienia z roku 1942, dalsze losy  moje i mojego kolegi Jana Kaźmierczaka. Pogawędka przy zastawionym stole, trwała około 2 godziny, a na pożegnanie ksiądz Sloot, jak się okazało tylko rok starszy odemnie, wyraził życzenie zobaczenia mnie wraz z moją żoną w swojej parafii w roku przyszłym. Dziękując za wszystko co dla mnie swego czasu uczynił, wyraziłem zadowolenie z zaproszenia. Z bólem serca pożegnałem człowieka, którego wyciągnięta do nas w roku 1942-gim pomocna dłoń zaważyła na powodzenie naszej ucieczki i na dalszych losach. W drodze powrotnej do Bredy pożegnałem w Elst państwa Wannet i Wiesebroon, natomiast państwo Broens, oświadczyli, że pożegnają mnie na dworcu w Hengelo, kiedy to w dniu 6 maja przejeżdżał będę, wracając z pielgrzymką do Polski. Kilka kilometrów przed Nijmegen pożegnałem pana Petersa. Z kolegą Lewandowskim, który był nie tylko moim gospodarzem ale i kierowcą, wróciliśmy przed północą do Ulvenhout. W godzinach przedpołudniowych 5 maja mieliśmy spotkanie u Burmistrza Bredy, w którym uczestniczyła  już cała pielgrzymka, a  po spotkaniu w miejscowej restauracji uroczysty, pożegnalny obiad.
Gazety jakie ukazały się w dniu 5 maja nadały wielki rozgłos mojemu spotkaniu z holenderskimi przyjaciółmi, jakie miało miejsce w Elst i w Hadze.
Tytuły kilku z nich oraz moje niezbyt udane tłumaczenie podaję niżej.