Mając już pewność, że jesteśmy w pasie granicznym zboczyliśmy w lewo w kierunku zachodnim i w nocy z 6 na 7.10.1942 roku, przy zachowaniu ostrożnosci weszliśmy przez dosłownie zieloną granicę Holandii. Miało to miejsce na zachód od niemieckiego miasta Nordhorn, a jeżeli mnie pamięc nie myli to pierwsza miejscowością holenderską, do której weszliśmy, była wieś Lattrop.
Był to trzeci dzień naszej ucieczki, mieliśmy za sobą około 30km przebytej drogi przeważnie na przełaj, po bezdrożach. Od tej pory instynktownie posuwaliśmy się na południowy zachód. Jak zwykle przed świtem zaczęlismy się rozglądać za dogodnym miejscem, w którym można by bezpiecznie, po raz pierwszy na holenderskiej ziemi spędzić nadchodzacy dzień, nie narażając się na spotkanie z miejscową ludnością.Byliśmy blisko granicy niemieckiej i nie należało zbytnio ufać miejscowej ludności, wśrób której mogły znajdować się rodzinypochodzenia niemieckiego. Na południe od Ootmarsum w rejonie osady Denekamp napotkaliśmy pojedyncze, dość ubogo wyglądajace zabudowania gospodarcze. Naprzeciw starego domu stała niewielka stodoła z otwartymi wrotami, a na klepisku widac było stojący wóz ze słomą. Postanowilismy zaszyć się do tej stodółki i odpocząc w niej do wieczora. Wdrapaliśmy się na wóz, a następnie chcąc przedostać się wyżej weszliśmy na deski ułożone ponad klepiskiem. W stodole było jeszcze bardzo ciemno, poruszaliśmy się po omacku, aż tu w pewnym momencie deski pod nami się zawaliły, a my z trzaskiem spadliśmy na stojącą pod nami furmankę. Musiał to być znaczny hałas, bo z domu wybiegł z lampą stajenną gospodarz, wielkie dobrze zbudowane chłopisko, krzyczał aby wyjść grożąc przy tym użyciem wideł. Nie sprzeciwiajac się zeszliśmy z wozu, zaprowadził nas do słabo oświetlonej ubożuchnej izby, w której siedział już ubrany kilkunastoletni chłopiec, przypuszczalnie jego syn. Usiłowaliśmy go przekonać, że nie jesteśmy żadnymi złodziejami, a tylko Polakami jeńcami wojennymi, uciekającymi z Niemiec i mieliśmy zamiar przespać sie w stodole. Poniewaz nie był zbyt rozmowny, a tylko poszeptał coś do chłopaka, jak sądziliśmy kazał nas pilnować, zaś nam kazał czekać aż wróci, nie zaufaliśmy mu i chwilę po jego wyjściu zwialiśmy kierując się w pola, a dalej w pierwszy lepszy zagajnik. Być może miał on w stosunku do nas jak najlepsze zamiary i wyszedł po to aby zorganizować dla nas jakąś pomoc, ale strzeżonego Pan Bóg strzeżę, a jak wiadomo strach ma wielkie oczy, dlatego woleliśmy się ulotnić. Trzeci dzień naszej ucieczki, a pierwszy na terenie Holandii, spędziliśmy na odpoczynku w napotkanym zagajniku, a że teren nie był zbyt bezpieczny po kilku godzinach ruszyliśmy polną dróżką dalej. Doprowadziła nas do bagnistego terenu z rzadka porośniętego krzakami oraz sitowiem. Im dalej szliśmy tym głębiej zpadaliśmy się w trzęsawisko, lecz z obranego kierunku nie zrezygnowaliśmy. Korzystając z zarośli ogoliliśmy się, a potem brnąc dalej w bagnie w żółwim tępie przez kilka godzin szliśmy wciąż dalej, Wreszcie wyszliśmy z bagien i zarośli, ale jeszcze szybciej cofnęliśmy się z powrotem. Po prawej stronie zobaczyliśmy wieżę obserwacyjną podobną do tych jakimi bylismy obstawieni w obozach niemieckich. Nie chcąc ryzykować, przeczekaliśmy w zaroślach do wieczora. Ledwo słyszalne szczekanie psów wskazywało, że daleko przed nami jest osada ludzka, a na horyzoncie widniało coś co mogło być nasypem lub wałem ochronnym. Kiedy doszliśmy do tego miejsca okazało się iż trafilismy na Kanał Almelo-Nordhorn. I tak północnym wałem tego kanału doszliśmy do pierwszego miasta holenderskiego Almelo. W późnych godzinach wieczornych zapukaliśmy do jednego z domów, szukając pomocy w postaci ubrań cywilnych. Trafiliśmy na niezamożnych ludzi, gospodarz z zawodu listonosz sam ledwo mógł utrzymać rodzinę, poza poczęstowaniem nas chlebem i kawą nic więcej, mimo jak odczuliśmy szczerych chęci, nie był w stanie dla nas zrobić. Z konieczności, aby nie rzucać się w oczy naszym polskim umundurowaniem i nie wpaść w ręce panoszacych się Niemców, musieliśmy nadal posuwać się w obranym kierunku, wyłącznie nocą. Następnym punktem na drodze naszego marszu było miasto Hengelo. Stąd poszlismy bocznymi, często zalesionymi drogami przez Joppe, Grosel, Zutphen do małej wioski Hall koło Eerbeek. Ale o tym, że tak się nazywała przez szczęśliwy przypadek dowiedziałem się dopiero w roku 1974-tym.Schronieniem dla nas na dzień, a zarazem miejscem upragnionego wypoczynku były napotkane po drodze stogi słomy, lasy, krzaki, a nawet w jedny wypadku strych w pewnym schludnym gospodarstwie, do którego wprowadziliśmy się przez okno na poddaszu, bez wiedzy właściciela domu. Nie wyrządzając mu wielkiej szkody, pożywiliśmy się znajdującymi tam jabłkami. Gdzies dalej w jednym ze stogów posililiśmy się zadekowaną w słomie przez zapobiegliwego gospodarza, smaczną słoniną. Z wdzięczności za to co nieświadomie przygotował dla zgłodniałych uciekinierów zjedliśmy tylko po małym kawałeczku, rozumiejąc że i jego rodzinie pod okupacją niemiecką napewno się nie przelewa. Z miejscowości Jope, o której wyżej mowa, a szczególnie z tamtejszą powojenną Parafią, wiążą się także moje wspomnienia z lat siedemdziesiątych,którymi podzielę się przy końcu. marsze nocne szalenie nas wyczerpywały,na każdy odgłos zbliżających się pojazdów, rowerzystów czy pieszych trzeba było sie kryć, to też droga bardzo wolno nam ubywała. W ciągu nocy niewiele kilometrów można było przejść, a do wolnej Francji mieliśmy jeszcze daleko. Rozglądaliśmy się więc ustawicznie za cywilnymi ubraniami, które pozwoliłyby nam nieco swobodniej poruszać sie podczas dnia i pokonać więcej kilometrów. Ponieważ bieda dokuczała Holendrom gdyż okupant też ich nie oszczędzał, doszliśmy do wniosku, że tylko od księży katolickich możemy spodziewać się samarytańskiej pomocy. I tak pewnego dnia przed świtem, napotkaliśmy na naszej drodze kościół, a było to właśnie we wzmiankowanej wyżej miejscowości Hall. Obok kościoła było zadaszenie na rowery,a przy nim kilka krzaków. W przekonaniu, że jest to kościół katolicki zatrzymaliśmy się na dzień w tych krzakach, aby w ciągu dnia obserwując zorientować się gdzie mieści sie plebania, do której pod osłona nocy moglibyśmy się udać. W godzinach popołudniowych odkryły na s bawiące się koło kościoła dzieci, przywołałem je i poprosiłem aby sprowadziły rodziców. Musiały mnie zrozumieć, gdyż wieczorem podeszło do nas bardzo ostrożnie młode małżeństwo, któremu wyjaśniliśmy kim jesteśmy, dokąd zmierzamy i jakiej pomocy potrzebujemy. Z ich informacji wynikało, ze księdza tu na miejscu nie ma, zaś oni sami ubrań niestetu też nie są w stanie nam dostarczyć. Okazując nam wiele serca i życzliwości odwiedzili nas nieco później jeszcze raz i nakarmili do syta. Wskazali nam kierunek na Arnhem, radząc by tam szukać pomocy oraz przeprawy przez Ren. Ostrzegli przy tym, że w lasach przez które wypada nam droga są rejony obsadzone przez wojsko niemieckie, oznakowane zakazami wstępu. Mężczyzna ów, żartując na pożegnanie rzekł - "myśmy was nakarmili, a wy jak dostaniecie się do Anglii i zbombardujecie nas". Ja ponieważ podawałem się za oficera lotnictwa, odparłem - "jeśli przylecimy to zbombardujemy was ale tylko czekoladą". Ani nazwy tej miejscowości nie zapamiętałem, ani też ze względów bezpieczeństwa nie prosiłem tych państwa o adres. Z zapadnięciem nocy ruszyliśmy dalej we wskazanym kierunku, nasza bowiem mapa już się kilka kilometrów po przekroczeniu granicy holenderskiej skończyła. Następny dzień przespaliśmy na zmianę z kolegą w lesie, pomni na ostrzeżenie życzliwych Holendrów. Od Arnhem dzieliło nas już niewiele kilometrów. Brak cywilnych ubrań oraz dobrej mapy dawały się mocno we znaki. Czuwała jednak nad nami Matka Boska. Wieczorem zastukaliśmy do jednego z przydrożnych domów, chętne poczęstowano nas chlebem i kawą, które wyniosła nam przed dom mała dziewczynka, ale to było wszystko czym byli w stanie nas wesprzeć. Nieco później tego samego wieczora niedaleko Arnhem wstąpiliśmy do maleńkiego ładnego domku. Starsza pani po zorientowaniu się kim jestesmy bardzo ciepło nas przyjęła i jak również poczęstowała kawą. Oprócz niej był tylko w drugim pokoju może dwunastoletni chłopiec odrabiający lekcje. Wychodząc zapytałem jeszcze panią czy nie mają zbędnej mapy Holandii, jako że mamy trudności w orientowaniu się w nieznanym holenderskim terenie. Zrozumiał to chłopiec, podbiegł do tej pani, mogła to być jego matka lub nawet babcia, coś jej szepnął do ucha, a kiedy uzyskał zgodę ofiarował nam samochodową mapę, która dobrze posłuzyła nam przez następny tydzień. Po paru godzinach dotarliśmy do miasta Arnhem, przycupnęliśmy między poskładanymi krzesłami na tarasie jakiegoś lokalu, czekając na zamknięcie go i uspokojenie ruchu w mieście. A kiedy miasto zapadło w błogi sen poszliśmy dalej szukać Renu, by jeszcze tej nocy przeprawić się na drugą stronę. Starym zwyczajem, posuwając się przez otwartą zabudowę, trzymaliśmy na rękach związane buty i kocimi krokami posuwaliśmy się od bramy do bramy. Według naszego rozeznania ulica ta powinna prowadzić w stronę Renu. Równolegle do niej nieco poniżej, była ulica, amoże to był tylko plac, przy której mieściła się komenda wojskowa niemiecka, przed którą stali na posterunku żołnierze niemieccy, oddając co chwilę honory podjeżdżającym samochodami oficerom. Na czworakach by nie zostać zauważonymi przez wartowników, odległych od nas około 50 metrów przebrnęliśmy przez jeszcze jedną groźną przeszkodę i oczom naszym ukazał się Ren. Noc była ciemna i mglista, nie zauważyliśmy żadnego mostu, ani przy brzegu żadnej łódki, którą moglibyśmy przeprawić się na drugi brzeg. W pewnym momencie, parę metrów przed nami zobaczyliśmy betonowy blok, cos w rodzaju transformatora, a tuż za nim most pontonowy. Z oddali słychac było od czasu do czasu przejeżdżający pociąg. Przyczailiśmy się w nisko ogrodzonym ogródeczku prze parterowym domkiem, obserwując dłuższy czas tenże most pontonowy.Kiedy zrobiliśmy już kilka kroków w jego kierunku, ściskajac buty w rękach, nagle usłyszeliśmy dochodząca z mostu rozmowę, cofnęliśmy się, przylgnęli z powrotem do ziemi za murkiem ogrodu,a za kilka sekund wyszedł na nasz brzeg niemiecki podoficer w mundurze SA, który ku naszemu zadowoleniu poszedł prosto do miasta. Wycofując się w pośpiechu straciłem buty, ale później je znalazłem. Czas naglił świt był blisko trzeba było na coś się zdecydować. Wpełznęliśmy na deski pontonu, ja pierwszy Janek za mną i czołgając się ostrożnie posuwaliśmy się coraz dalej. Po kilkunastu może metrach zobaczyłem po swojej lewej stronie budkę, podniosłem się cokolwiek i w środku zobaczyłem drzemiącego wartownika. Zrobiło mi się nieprzyjemnie, dałem znak ostrzegawczy koledze i czołgając posuwaliśmy się dalej. Pech chciał, że będąc na środku Renu poruszyliśmy luźno leżącą deskę, stuknęła zbyt mocno, obudziła wartownika, a ten zaczął wołać "halt" choć śmiem wątpić czy wogóle widział nas w tej gęstej mgle. Poderwaliśmy się i biegiem dopadliśmy drugiego brzegu. Zamierzaliśmy przed świtem odbić się od Renu jeszcze kilka kilometrów, ale ustępująca szybko mgła i otwarta przed nami pusta przestrzeń nie gwarantowały nam bezpiecznego marszu, nadal przecież szliśmy w naszych polskich mundurach wojskowych. Zawróciliśmy i jeszcze jeden dzień spędziliśmy w krzakach tym razem nad Renem. O zmierzchu ruszyliśmy dalej mając już jedną poważną przeszkodę za sobą. I tak doszliśmy do miejscowości Elst, położonej około 6km na południe od Arnhem. Pełni nadziei, że tylko kościół może nam pomóc weszliśmy późnym wieczorem na plebanię przy okazałym kościele w centrum miejscowości Elst. Przy pustym stole zastaliśmy siedzącego w płaszczu, mocno zafrasowanego, starszego księdza do którego w języku niemieckim zwróciłem się o pomoc w postaci ubrań cywilnych. Ksiądz wysłuchawszy nas oświadczył. Ja nie mam możliwości wam pomóc, ale idźcie nieco dalej, tam jest kościół katolicki, tam wam napewno pomogą. Tak też zrobiliśmy. Było po godzinie 22-ej kiedy zapukaliśmy do bramy przylegającej do kościoła. W okienku pokazała się głowa zakonnicy i poprosiliśmy ją o rozmowę z księdzem. Zamkła okno, a po chwili otworzył bramę młody, przystojny ksiądz i zaprosił nas do srodka parafii. Jak wszędzie tak i tu, ze względu na nocne naloty Anglików, okna były szczelnie zasłonięte, księżulek oglądnął nas przy lampie, przeprowadził z nami krótki wywiad, a następnie wyszedł do sąsiedniego pokoju na rozmowę z proboszczem. Po powrocie zapewnił nas, że zrobi wszystko abyśmy uzyskali pomoc. Skontaktuję was z komendantem holenderskiej policji, który jest moim przyjacielem, a którego posterunek jest dosłownie na przeciwko kościoła. Uspokoił nas zapewniając, ze on na pewno rzetelnie nami sie zaopiekuje. Zatelefonował, cos tam pogadał po holendersku, a po krótkiej chwili zjawił się służbowy policjant z paskiem pod brodą, z uśmiechem na twarzy oświadczył, że nas aresztuje prosząc abyśmy spokojnie z nim poszli. Słowa te podobnie zresztą jak i on przyjęliśmy za żart. Za kilka minut byliśmy na posterunku, a przy biurku zastaliśmy w średnim wieku, bardzo przystojnego komendanta oraz dwóch cywili./Nazwiska ich, które poznałem po wielu latach cytuję w dalszej części opowiadania, dotyczącego okresu powojennego/.Pierwsze moje pytanie było "gdzie są Niemcy" - komendat wskazując palcem powiedział, sa tam na górze. W pierwszej chwili zrobiło się nam trochę głupio,ale musieli być pewni siebie i ich spokój udzielił się nam także. Opowiedziałem im cały przebieg naszej wędrówki, trwającej 12 dni i nocy informując, że celem naszej ucieczki jest dostanie się do polskiej Armii w Anglii. Przedstawiłem się jako podporucznik lotnictwa, a kolega jako podporucznik marynarki. Kłamstwem tym posługiwaliśmy się celowo, wiedząc, że te bronie Holendrzy darzą wielka sympatią. Czując, że dziwnym zbiegiem okoliczności trafiliśmy na holenderską organizację podziemną poprosiłem o pomoc w uzyskaniu cywilnych ubrań, bo poruszanie się w naszych polskich mundurach jest nazbyt uciązliwe i niebezpieczne, a czeka nas jeszcze długa droga przez Belgię, Francję okupowaną do Francji wolnej - południowej, a tam dopiero szukać będziemy okazji przedostania sie do Anglii. Poprosiłem też o informację w którym miejscu będziemy mogli bezpiecznie przekroczyć odnoge Renu- Waal. Zdaniem komendanta jest tylko jedno możliwe, nieco mniej ryzykowne przejście a raczej przejechanie koleją, gdyż rzeka Waal i mosty dla pieszych sa jeszcze bardziej strzeżone przez Niemców niż Ren przez który udało nam się przeprawić. Problem jednak w tym, że wypadałoby wsiąść do pociągu w Elst i przejechać do Tilburga, a u nich krucho z pieniędzmi na bilety dla nas. Zaproponowałem im marki, które przezornie organizowałem na drogę będąc w obozie. Wyrazili zgodę i za wręczone marki zobowiązali się zakupić bilety na pierwszy pociąg odjeżdżajacy przed godziną 6-tą rano. Problemem było zdobycie dwóch kompletów ubrań cywilnych dla nas, ale mieli nadzieję, że do rana i to nam załatwią. Odebrali od nas tabliczki z numerami obozowymi, sprowadzili nas do czystej celi w piwnicy, służącej za areszt, tam ogoliliśmy się , umyli, a potem spożyliśmy solidną kolację. po raz pierwszy od dwóch tygodni spędziliśmy noc jak ludzie w czystych łóżkach. Obudzili nas przed godziną 5-tą, a było to dnia 17.10.1942 roku, przyniesli dwa komplety ubrań w sam raz na nasz wzrost, półbuty, nakrycia głowy, coś z bielizny i jeden płaszcz tłumacząc się z zażenowaniem,że drugiego nie mogli zdobyć. Ponieważ kolega Janek Kaźmierczak był ode mnie o rok starszy, jemu płaszcz wręczyłem. Przebraliśmy się zostawiając tutaj nasze mundury, płaszcze, chlebak, nie zatrzymując nic co w razie jakiejś wpadki mogłoby nas zdradzić. Przed wyjściem zjedliśmy dobre śniadanie, a komendant wręczył mi swoje zapasowe okulary, abym się nimi maskował w pociagu. Podziękowaliśmy za gościnę i za ich nieocenioną wprost pomoc, za nieprzespaną i pracowitą noc jaką dla nas poświęcili i pożegnawszy się serdecznie ze wszystkimi wyszliśmy na ulicę. Wsiedliśmy na przygotowane rowery, jeden z nich pojechał przodem, drugi za nim w pewnej odległości, udając, że się nie znamy. tak dojechaliśmy do stacji kolejowej w Elst, gdzie oczekiwał nas ten trzeci i dyskretnie wręczył nam bilety oraz gazety, jedną holenderską, a drugą niemiecką. Na peronie jeden z tych panów zdązył mnie jeszcze poinformować, że w Tilburgu przed dworcem będzie ktoś na nas oczekiwał, pozna nas po gazecie w ręce. Gdyby go jednak nie było mamy iść ku południowi w kierunku Belgii i za torem po naszej stronie prawej będzie mała restauracja, której właścicielem, o ile się nie mylę jest Holender o imieniu Robert. Do niego, nie zdradzając skąd mamy informację, możemy zwrócić się o pomoc w przeprowadzeniu przez granicę do Belgii. Po chwili do stacji wjechał pociąg, wsiedliśmy do wagonu wraz z cywilami jadącymi do pracy. Aby zniechęcić pasażerów do nawiązania z nami rozmowy, zacząłem udawać, że czytam niemiecka gazetę. Nim pociąg jednak zdążył ruszyć, w ostatniej chwili wpakował się do naszego wagonu pluton niemieckiego wojska, więc pośpiesznie zmieniłem gazetę na holenderską. ponieważ nikt nie miał zamiaru im miejsca ustąpić gdy pociąg ruszył poszli szukać szczęścia w innych wagonach. Szczęśliwie choć w napiętych nerwach, dojechaliśmy bez żadnej kontroli do Tilburga przez Nijmegen i Hertogenbosch. Niestety nikt nas przed dworcem nie oczekiwał. pozsliśmy na wyczucie we wskazanym w Elst kierunku, po przejściu toru poza miastem rzeczywiście spostrzeglismy oddaloną nieco od drogi małą restaurację, przypuszczalnie mogło to być w miejscowości Goirle, za co dziś nie mógłbym zaręczyć. Usiedlismy z dala od niej obserwując przez kilka godzin wchodzących i wychodzących klientów. Wielkiego ruchu w niej nie dopatrzyliśmy się. Pod wieczór zdecydowaliśmy się wejść do środka. Kolega usiadł przy stoliku, a ja podszedłem do barmana i półgłosem powiedziałem iż jesteśmy, uciekającymi z niewoli i prosimy o pomoc w przejściu granicy belgijskiej. Zaskoczyła go moja propozycja, chciał się dowiedzieć kto nas do niego skierował, na co mu odpowiedziałem, że zobowiązano mnie do zachowania tajemnicy i słowa muszę dotrzymać. Mrugnął abysmy poszli z nim na zaplecze. Zaprowadził nas do niewielkiego pokoju, w którym po niedługim czasie pojawiła się starsza elegancka pani oraz kilka osób z rodziny, w tym jeden młody inżynier. Wzruszyła nas życzliwość i gościnność z jaką nas przyjęli. Przy suto zastawionym stole i wystawnej kolacji spędziliśmy z nimi parę godzin. Kiedy było już dobrze ciemno dwóch mężczyzn z tego towarzystwa pojechało na rowerach w stronę odległej o parę kilometrów granicy, aby rozpoznac teren, szczególnie znajdujący się w granicy klasztoru z ogrodem przez który zamierzali nas przeprowadzić. Dość długo nie wracali, tak że całe towarzystwo - łacznie z nami zaczęło się już niepokoić. Wrócili wreszcie koło godziny 21-ej lecz ze smutnymi minami. Według ich rozeznania granica, a wty także klasztor, zostały w tym dniu mocno obsadzone przez szwabów, co niewątpliwie wskazuje na to, ze coś niedobrego dzieje się po stronie belgijskiej. Ich zdaniem przejście przez granicę w noc dzisiejsza jest zbyt ryzykowne, a przez klasztor wprost niemożliwe. Gospodarz zaproponował nam zatrzymanie się u niego do następnej nocy. Po krótkiej naradzie z kolegą doszliśmy do wniosku, że nie możemy ich narażać. Niemcy mogą również dobrze myszkować w przygranicznym pasie holenderskim. Podziękowliśmy im za okazane nam serce, gościnność i szczere okazanie nam chęci pomocy, lecz nie skorzystaliśmy z ich propozycji oświadczając, że nie mamy prawa narażać ich na niebezpieczeństwo grożące im ze strony okupanta za przechowywanie uciekających jeńców. Zdecydowaliśmy się zaryzykować przejście granicy bez przewodnika, zdala od drogi biegnącej z holenderskiego Tilburga do belgijskiego miasta Turnhout. Ustąpili wobec naszej stanowczej decyzji, choć dało się odczuć, że uczynili to niechętnie, aby jednak pomóc nam w maksymalnie możliwy dla nich sposób, podstawili dla nas dwa rowery, a tych dwóch Holendrów, którzy wcześniej byli na zwiadach, ubezpieczało nas w drodze, jadąc przed nami około stu metrów. W razie zauważenia przez nich czegoś podejrzanego, na umówiony sygnał, mieliśmy zjechać w las, Kilkaset metrów przed granicą belgijską oddaliśmy im rowery, pożegnaliśmy ich i odbiliśmy od drogi w rzadko pokryty zagajnikiem teren. Na przciwległym skraju tego zagajnika spędziliśmy może około 2godzin, obserwując dokładnie przedpole. Nieco niżej przed nami, biegła równolegle do nas dróżka polna, którą w pewnym momencie przejechał niemiecki patrol motocyklowy. Kiedy zniknął nam z oczu, przeskoczyliśmy chyłkiem na drugą stronę tej dróżki, przekonani, że była to właśnie granica belgijsko-holenderska. O świcie dotaliśmy na przełaj do pierwszego belgijskiego miasta Turnhout.